W imię dobra dziecka
W imię dobra dziecka otacza się je kokonem ciepła i wyręczenia, organizuje każdą chwilę, kontroluje i niańczy w sposób urągający zdrowemu rozsądkowi.
Jesteśmy nadopiekuńczy. Za nasze słodkie „maleństwa” robimy absolutnie wszystko. Sprzątamy za nie, robimy im śniadania, kanapki do szkoły, kolacje, odrabiamy za nie zadania, piszemy wypracowania, malujemy, wycinamy i lepimy.
Dzieci posiadam. Jako małolaty nie nudziły się bardzo. Ciągle coś robiły. Klocki, autka, lalki, misie, bajki oglądały, w piłkę grały, na rowerku jeździły. Jedzonko im podawałam i wstawałam w nocy mlekiem je napoić czy pieluchę nową założyć.
Dzieci urosły jednak trochę. Same się potrafią obsłużyć. Wiedzą, jak sobie poradzić z głodem. Wiedzą również, że w dni wolne mamy budzić przed godz. 9.00 nie należy.
Chodzą do szkoły. Uczą się, bo muszą, przy lekcjach jęczą, stękają i kombinują. Poza nauką mają czas wolny dla siebie.
Od dawna zastanawiam się nad tym, czy mamy obowiązek organizować dzieciom każdą wolną chwilę.
Psycholożki w telewizyjnych wystąpieniach nakazują nam organizować czas wolny naszych pociech. Uważam, że czas wolny jest moją własnością. Skoro jest moją własnością, to czas wolny moich dzieci jest ich własnością. Własności się nie zabiera. Rób z nią, co chcesz. Zasada więc prosta – jeśli nie mamy wspólnego wyjazdu do kina, nie oglądamy wspólnie telewizji, nie spędzamy wspólnie czasu na działce, nie prowadzimy rozmów w kuchni tych umoralniających i takich o niczym również, każdy sam dysponuje swoją własnością, swoim czasem wolnym. Nie wolno wtedy jęczeć, obrażać się i kłócić.
Pierworodny mój w ramach czasu wolnego zaczął uprawiać sporty walki. W jego pokoju zawisła ogromna buła do boksowania. „Wal dziecko w bułę do 22.00, potem obowiązuje cisza nocna” – mawiam. Do tego rower, piłka, tłum kolegów i obowiązkowy komputer. Jeśli się nudzi, to mi o tym nie mówi. Boi się bo wie, że zagospodarować czas jego wolny potrafię natychmiast. Piwnice do sprzątania i garaż na nowo pomalować.
Córka uczy się gry na gitarze. Hałas przy tym robi potworny. Przynajmniej się nie nudzi. Niestety, w końcu następuje kiedyś cisza i się zaczyna. „Co robisz?” – pyta. Przecież widzi, co robię, więc czego pyta? „Czytam/oglądam/myślę. Co chcesz?”. „Nudzi mi się” – pada odpowiedź. „Trudno. Wymyśl coś.” Dziecko gapi się na mnie dziwnie i pyta, co ja robiłam gdy byłam mała i taka jak ona teraz jest.
No jak to, co robiłam? Inaczej było wtedy. Ani gorzej, ani lepiej – inaczej po prostu.
Moje pokolenie samo musiało sobie organizować czas wolny. W ferie i wakacje oglądaliśmy teleferie albo teleranem oraz „Pana Samochodzika” czy „Wakacje z duchami”.
Telefon mieli nieliczni. O komórce nikt nie słyszał. Pojęcie komputer było nam praktycznie nieznane. Życie towarzyskie natomiast kwitło. Na piechotę lecieliśmy do znajomych. Nikt nas nie odwoził i nie podwoził. W domu samochodu przeważnie nie było. W gronie rówieśników spędzaliśmy całe godziny. Biegaliśmy po podwórku usmarkani, brudni, z obitymi kolanami, radośni. Bawiliśmy się w berka, chowanego, wykopywanego. Biegaliśmy po placu budowy koło „Hutnika”. Wisieliśmy głową w dół na trzepaku. Kultowym miejscem do spotkań był wielki kamień przy ul. Prostej, przywieziony nie wiadomo skąd.
Jako istoty młodsze czas wolny spędzaliśmy u babć, do których wywozili nas rodzice nie pytając wcale, czy chcemy tam jechać. Nie było tam telewizora, lecz nikt się nie nudził. Banda dzieciaków biegała po wyszkowskich łęgach, a gdy dokuczył głód, dostawaliśmy pajdę chleba z wodą i cukrem. Żadna rana nie wymagała interwencji specjalisty. Ślina i kawałek listka babki zastępowały bandaż. Nawet gwóźdź w stopie nie stanowił problemu. Woda utleniona, plaster i całus od mamy załatwiały sprawę. Wszyscy potem chcieli dziurę w stopie oglądać. Jako harcerze mieliśmy wspólne biwaki, rajdy, obozy. Na obozach latryny, mycie z pomostu w jeziorze, pomięte ciuchy w plecaku czy dyżury w kuchni nie robiły wrażenia na odwiedzających nas rodzicach.
Rodzice nie dzwonili do nas co godzinę pytając, czy żyjemy. Byli przecież w pracy. A my żyliśmy. Mieliśmy się dobrze i wcale na rozmowy z nimi nie mieliśmy chęci specjalnie.
W szkole rodzice nie wykłócali się o nasze oceny. Otrzymana dwója widocznie się nam należała. Na korepetycje można było liczyć co najwyżej u koleżanki. Pomagaliśmy sobie nawzajem, tłumaczyliśmy i śmialiśmy się ze swojej niewiedzy.
Żyliśmy w grupie. Mieliśmy dla siebie czas, mieliśmy przyjaciół.
Dzisiaj jest inaczej.
Psycholożki każą nam małym dzieciom czytać 15 minut dziennie, codziennie. To pobudza podobno rozwój dziecka. Swoim dzieciom czytałam w przypływie dobrych chęci, dobrego humoru i odrobiny czasu. Nie pamiętam, kiedy moja mama czytała mi książkę. Nie zauważyłam jednak, żeby brak czytania mi przez mamę negatywnie wpłynął na mój rozwój psychiczny.
Psycholożki nakazują również organizować dzieciom czas wolny. Dzieci nasze mają więc czas zaplanowany minuta po minucie, godzina po godzinie. Już dwulatkowi fundowany jest kurs j. angielskiego. Biedactwo, poznaje dopiero język ojczysty, a tu ambitni rodzice dają mu dodatkowe językowe atrakcje. Obecny nastolatek szybciej w języku obcym do nas przemówi, niż napisze dwa zdania poprawną polszczyzną.
Fundujemy dzieciom naszym balet, tańce, śpiew, kurs malarstwa. Dzieci masowo grają na trąbce, bąbce i muszelce. Mają tyle zajęć, że sami gubimy się w ich natłoku. Dlatego też na korkowej tablicy przypięty mamy grafik, kto i kiedy odbiera nasze dziecko z jednych zajęć i zawozi na kolejne.
W szkole wymagamy od dzieci samych szóstek. Nie przyjmujemy do wiadomości, gdy okazuje się, że nie chce ono lekarzem zostać, dziennikarzem, prawnikiem czy innym magistrem. Z dumą odbieramy kolejny dyplom za udział w konkursie, do którego pracę wykonaliśmy my sami. Niepowodzenia w szkole tłumaczymy złym systemem edukacyjnym. Kłócimy się z nauczycielem o kolejną niesprawiedliwą ocenę dla naszych pociech.
Wszystkie dzieci mają czerwony pasek na świadectwie. Nie ma miejsca na przeciętność. A przecież dzieci przeciętne są tak samo dzisiaj, jak były przeciętne 20 lat temu. Nie wszystkie dzieci są zdolne. Nie wszystkie dostają stypendia naukowe i dyplomy, takie za chodzenie do szkoły też.
Dbamy mocno o nasze dzieci. Nie chcemy, żeby się przemęczały. Pierwszoklasistom ważymy plecaki i kupujemy kolejny wypasiony piórnik, do którego wtłoczono zawartość połowy sklepu papierniczego.
Z ranką na łokciu wieziemy je do lekarza, wkładamy kask na głowę, gdy jeżdżą na trójkołowym rowerku, zatrudniamy nianię do opieki nad 12-latkiem.
Nasze dzieci nie mają jak uczyć się samodzielności, gdyż za nie robimy i planujemy, niańczymy je, pieścimy je i tłumaczymy się za nie, wozimy, odbieramy, zabieramy. Większość z nich nie ma żadnych obowiązków.
Z dziećmi należy dużo rozmawiać. Ile? Może godzinę dziennie, codziennie. Pomimo naszej chęci do rozmowy, chęci tej ze strony dzieci być nie musi. Mogą one nie mieć na to czasu w natłoku dodatkowych zajęć.
Naszym dzieciom wybieramy przyjaciół, mówimy z kim wypada się kolegować, a z kim nie. Kupujemy im kolejny komputer, grę i najnowszy telefon. Pędzimy po markowe buty do sklepu i jęczymy, jak mamy dużo obowiązków i mało czasu dla siebie. Nasze dzieci mają problemy z nawiązywaniem realnych przyjaźni, bo żyją w wirtualnym świecie. Gadają poprzez komunikatory typu Tlen, Gadu Gadu czy Skype. Nasze dzieci prawie nie spotykają się ze sobą. Włączając komputer już mają towarzystwo. Powoli zanikają realne spotkania towarzyskie naszych dzieci. Nasze dzieci nie chodzą same do lasu. Nie wiszą głową w dół na trzepaku. Nie grają w berka i zbijaka.
Nasze dzieci nie mają czasu dla siebie, więc skąd mają wiedzieć co robić, gdy ten czas nagle się znajdzie.
Judyta
„Wyszkowiak” nr 23 z 5 czerwca 2012 r.
Dzieci posiadam. Jako małolaty nie nudziły się bardzo. Ciągle coś robiły. Klocki, autka, lalki, misie, bajki oglądały, w piłkę grały, na rowerku jeździły. Jedzonko im podawałam i wstawałam w nocy mlekiem je napoić czy pieluchę nową założyć.
Dzieci urosły jednak trochę. Same się potrafią obsłużyć. Wiedzą, jak sobie poradzić z głodem. Wiedzą również, że w dni wolne mamy budzić przed godz. 9.00 nie należy.
Chodzą do szkoły. Uczą się, bo muszą, przy lekcjach jęczą, stękają i kombinują. Poza nauką mają czas wolny dla siebie.
Od dawna zastanawiam się nad tym, czy mamy obowiązek organizować dzieciom każdą wolną chwilę.
Psycholożki w telewizyjnych wystąpieniach nakazują nam organizować czas wolny naszych pociech. Uważam, że czas wolny jest moją własnością. Skoro jest moją własnością, to czas wolny moich dzieci jest ich własnością. Własności się nie zabiera. Rób z nią, co chcesz. Zasada więc prosta – jeśli nie mamy wspólnego wyjazdu do kina, nie oglądamy wspólnie telewizji, nie spędzamy wspólnie czasu na działce, nie prowadzimy rozmów w kuchni tych umoralniających i takich o niczym również, każdy sam dysponuje swoją własnością, swoim czasem wolnym. Nie wolno wtedy jęczeć, obrażać się i kłócić.
Pierworodny mój w ramach czasu wolnego zaczął uprawiać sporty walki. W jego pokoju zawisła ogromna buła do boksowania. „Wal dziecko w bułę do 22.00, potem obowiązuje cisza nocna” – mawiam. Do tego rower, piłka, tłum kolegów i obowiązkowy komputer. Jeśli się nudzi, to mi o tym nie mówi. Boi się bo wie, że zagospodarować czas jego wolny potrafię natychmiast. Piwnice do sprzątania i garaż na nowo pomalować.
Córka uczy się gry na gitarze. Hałas przy tym robi potworny. Przynajmniej się nie nudzi. Niestety, w końcu następuje kiedyś cisza i się zaczyna. „Co robisz?” – pyta. Przecież widzi, co robię, więc czego pyta? „Czytam/oglądam/myślę. Co chcesz?”. „Nudzi mi się” – pada odpowiedź. „Trudno. Wymyśl coś.” Dziecko gapi się na mnie dziwnie i pyta, co ja robiłam gdy byłam mała i taka jak ona teraz jest.
No jak to, co robiłam? Inaczej było wtedy. Ani gorzej, ani lepiej – inaczej po prostu.
Moje pokolenie samo musiało sobie organizować czas wolny. W ferie i wakacje oglądaliśmy teleferie albo teleranem oraz „Pana Samochodzika” czy „Wakacje z duchami”.
Telefon mieli nieliczni. O komórce nikt nie słyszał. Pojęcie komputer było nam praktycznie nieznane. Życie towarzyskie natomiast kwitło. Na piechotę lecieliśmy do znajomych. Nikt nas nie odwoził i nie podwoził. W domu samochodu przeważnie nie było. W gronie rówieśników spędzaliśmy całe godziny. Biegaliśmy po podwórku usmarkani, brudni, z obitymi kolanami, radośni. Bawiliśmy się w berka, chowanego, wykopywanego. Biegaliśmy po placu budowy koło „Hutnika”. Wisieliśmy głową w dół na trzepaku. Kultowym miejscem do spotkań był wielki kamień przy ul. Prostej, przywieziony nie wiadomo skąd.
Jako istoty młodsze czas wolny spędzaliśmy u babć, do których wywozili nas rodzice nie pytając wcale, czy chcemy tam jechać. Nie było tam telewizora, lecz nikt się nie nudził. Banda dzieciaków biegała po wyszkowskich łęgach, a gdy dokuczył głód, dostawaliśmy pajdę chleba z wodą i cukrem. Żadna rana nie wymagała interwencji specjalisty. Ślina i kawałek listka babki zastępowały bandaż. Nawet gwóźdź w stopie nie stanowił problemu. Woda utleniona, plaster i całus od mamy załatwiały sprawę. Wszyscy potem chcieli dziurę w stopie oglądać. Jako harcerze mieliśmy wspólne biwaki, rajdy, obozy. Na obozach latryny, mycie z pomostu w jeziorze, pomięte ciuchy w plecaku czy dyżury w kuchni nie robiły wrażenia na odwiedzających nas rodzicach.
Rodzice nie dzwonili do nas co godzinę pytając, czy żyjemy. Byli przecież w pracy. A my żyliśmy. Mieliśmy się dobrze i wcale na rozmowy z nimi nie mieliśmy chęci specjalnie.
W szkole rodzice nie wykłócali się o nasze oceny. Otrzymana dwója widocznie się nam należała. Na korepetycje można było liczyć co najwyżej u koleżanki. Pomagaliśmy sobie nawzajem, tłumaczyliśmy i śmialiśmy się ze swojej niewiedzy.
Żyliśmy w grupie. Mieliśmy dla siebie czas, mieliśmy przyjaciół.
Dzisiaj jest inaczej.
Psycholożki każą nam małym dzieciom czytać 15 minut dziennie, codziennie. To pobudza podobno rozwój dziecka. Swoim dzieciom czytałam w przypływie dobrych chęci, dobrego humoru i odrobiny czasu. Nie pamiętam, kiedy moja mama czytała mi książkę. Nie zauważyłam jednak, żeby brak czytania mi przez mamę negatywnie wpłynął na mój rozwój psychiczny.
Psycholożki nakazują również organizować dzieciom czas wolny. Dzieci nasze mają więc czas zaplanowany minuta po minucie, godzina po godzinie. Już dwulatkowi fundowany jest kurs j. angielskiego. Biedactwo, poznaje dopiero język ojczysty, a tu ambitni rodzice dają mu dodatkowe językowe atrakcje. Obecny nastolatek szybciej w języku obcym do nas przemówi, niż napisze dwa zdania poprawną polszczyzną.
Fundujemy dzieciom naszym balet, tańce, śpiew, kurs malarstwa. Dzieci masowo grają na trąbce, bąbce i muszelce. Mają tyle zajęć, że sami gubimy się w ich natłoku. Dlatego też na korkowej tablicy przypięty mamy grafik, kto i kiedy odbiera nasze dziecko z jednych zajęć i zawozi na kolejne.
W szkole wymagamy od dzieci samych szóstek. Nie przyjmujemy do wiadomości, gdy okazuje się, że nie chce ono lekarzem zostać, dziennikarzem, prawnikiem czy innym magistrem. Z dumą odbieramy kolejny dyplom za udział w konkursie, do którego pracę wykonaliśmy my sami. Niepowodzenia w szkole tłumaczymy złym systemem edukacyjnym. Kłócimy się z nauczycielem o kolejną niesprawiedliwą ocenę dla naszych pociech.
Wszystkie dzieci mają czerwony pasek na świadectwie. Nie ma miejsca na przeciętność. A przecież dzieci przeciętne są tak samo dzisiaj, jak były przeciętne 20 lat temu. Nie wszystkie dzieci są zdolne. Nie wszystkie dostają stypendia naukowe i dyplomy, takie za chodzenie do szkoły też.
Dbamy mocno o nasze dzieci. Nie chcemy, żeby się przemęczały. Pierwszoklasistom ważymy plecaki i kupujemy kolejny wypasiony piórnik, do którego wtłoczono zawartość połowy sklepu papierniczego.
Z ranką na łokciu wieziemy je do lekarza, wkładamy kask na głowę, gdy jeżdżą na trójkołowym rowerku, zatrudniamy nianię do opieki nad 12-latkiem.
Nasze dzieci nie mają jak uczyć się samodzielności, gdyż za nie robimy i planujemy, niańczymy je, pieścimy je i tłumaczymy się za nie, wozimy, odbieramy, zabieramy. Większość z nich nie ma żadnych obowiązków.
Z dziećmi należy dużo rozmawiać. Ile? Może godzinę dziennie, codziennie. Pomimo naszej chęci do rozmowy, chęci tej ze strony dzieci być nie musi. Mogą one nie mieć na to czasu w natłoku dodatkowych zajęć.
Naszym dzieciom wybieramy przyjaciół, mówimy z kim wypada się kolegować, a z kim nie. Kupujemy im kolejny komputer, grę i najnowszy telefon. Pędzimy po markowe buty do sklepu i jęczymy, jak mamy dużo obowiązków i mało czasu dla siebie. Nasze dzieci mają problemy z nawiązywaniem realnych przyjaźni, bo żyją w wirtualnym świecie. Gadają poprzez komunikatory typu Tlen, Gadu Gadu czy Skype. Nasze dzieci prawie nie spotykają się ze sobą. Włączając komputer już mają towarzystwo. Powoli zanikają realne spotkania towarzyskie naszych dzieci. Nasze dzieci nie chodzą same do lasu. Nie wiszą głową w dół na trzepaku. Nie grają w berka i zbijaka.
Nasze dzieci nie mają czasu dla siebie, więc skąd mają wiedzieć co robić, gdy ten czas nagle się znajdzie.
Judyta
„Wyszkowiak” nr 23 z 5 czerwca 2012 r.
Napisz komentarz
- Komentarze naruszające netykietę nie będą publikowane.
- Komentarze promujące własne np. strony, produkty itp. nie będą publikowane.
- Za treść komentarza odpowiada jego autor.
- Regulamin komentowania w serwisie wyszkowiak.pl