Żeby zdrowym być
Czego sobie najczęściej życzymy? Szczęścia i zdrowia. Nic z tych rzeczy od nas samych nie zależy. Szczęście albo się ma, albo nie. Zdrowie tak samo, jest kiedy jesteśmy młodzi. Nic nie boli, nic nie strzyka, nic nie pyka. Z biegiem lat zdrówko jednak zaczyna nam szwankować. Jak wieść niesie, organizm zaczyna się starzeć po 30-tce. Radość wielka w sercu moim zapanowała nie dlatego, że jestem coraz starsza, lecz dlatego, że młodość wcale nie trwa tak długo, jak niektórym się wydaje.
Dokonując prostego działania matematycznego wyszło mi, iż młodzi jesteśmy zaledwie lat 15, czyli od 16-tego do 30-tego roku życia. Wtedy czujemy się młodzi i młodzi, jesteśmy w miarę dojrzali. Po 30-tce zaczynamy się starzeć i robimy to przez kolejnych co najmniej 50 lat. Wtedy właśnie zdrowie nasze potrzebuje coraz większych napraw. Wtedy też rozpoczynamy odwiedziny w przychodniach i szpitalach.
Zdawać by się mogło, że w XXI wieku dostępność do lekarzy nie powinna nam sprawiać większego problemu. Szeroka gama lekarzy rodzinnych i innych specjalistów zaskakuje. Lekarza rodzinnego sami sobie zazwyczaj wybieramy. Wybór swój uzasadniamy znajomością lekarza, jego boskim wyglądem, zniewalającym uśmiechem, fachowością lub po prostu ludzkim podejściem do naszych potrzeb i bolączek. Być może mieliśmy to szczęście, iż trafiliśmy na człowieka posiadającego wszystkie wymienione cechy.
Lata całe do lekarza rodzinnego praktycznie nie chadzałam. Trafiałam tam zazwyczaj, gdy angina z nóg mnie zwaliła, a domowe sposoby na wyzdrowienie nie dawały efektu. Pech chciał, że zaczęło mnie boleć ucho. Jako doświadczona kobieta wiem, iż specjalistą od ucha bolącego jest laryngolog. Biegnę więc do poradni, by otrzymać pomoc fachową. „Skierowanie Pani ma?” – pyta pielęgniarka. No nie mam, mój lekarz nieczynny, bo zachorował. Tak jak kiedyś wydawało mi się, że dorośli ludzie nie mają prawa się przewrócić, tak teraz czasami myślę sobie, że lekarze nie powinni chorować. „Bez skierowania nie mogę zapisać” – gada dalej pielęgniarka. – „Pani przyjdzie, jak będzie skierowanie”. No tak, ale ucho boli mnie dzisiaj. Jak żyć z bolącym uchem przez kolejny tydzień? „Pani mnie zapisze” – proszę. – „Doniosę to skierowanie jak wróci lekarz”. Ludzka kobieta rozumie moje nieszczęście i jakimś sposobem dostaję się na wizytę do specjalisty. Zastanawiam się jednak, po co tak naprawdę skierowanie do laryngologa? Ludzie zazwyczaj wiedzą, od czego jaki specjalista jest i z odciskiem na nodze do laryngologa raczej nie przybiegną. Lekarz rodzinny bolącego ucha nie wyleczy, gdyż nie posiada specjalnej trąbki, za pomocą której można zajrzeć w środek ucha. Biegamy więc po lekarzach, tłok sztuczny robimy i zastanawiamy się, czy naprawdę świstek jakiś jest nam konieczny, by zaliczyć wizytę u lekarza specjalisty.
Pieprzyk mam. Denerwować mnie zaczął. Jak się za bardzo dotyka, to pieprzyk się denerwuje. Mój się zdenerwował. Idę do rodzinnego i słyszę „Dam Ci skierowanie do chirurga. Obejrzy, wytnie i będzie po krzyku”. Świetnie, właśnie o to mi chodziło. Wiem, że rodzinny skalpela do ręki nie weźmie i w tym przypadku pomocy mi nie udzieli. Biegnę do chirurga, który mówi „Dam skierowanie na usg. Z wynikiem znowu do mnie zapraszam”. W rejestracji Pani mówi „Mogę zapisać za 3 tygodnie”. 3 tygodnie? Coś długo trochę. Pytam więc, kiedy mogę prywatnie przyjść. „Też za 3 tygodnie” – słyszę odpowiedź. Hmm, skoro państwowo trzeba czekać 3 tygodnie i prywatnie też 3 tygodnie, to ja wybieram 3 tygodnie państwowe. Płacić nie muszę i termin jakby trochę bliższy się wydaje. Jednak, czy trzytygodniowy termin na wykonanie takiego badania nie jest terminem zbyt odległym? W końcu nigdy nie wiadomo, co tak naprawdę człowiekowi dokucza. Gdzie szukać pomocy, gdybym natychmiast musiała mieć wykonane badanie? Mój pieprzyk to pikuś. Był ze mną tyle lat, może być jeszcze trochę.
Kolanko boli. Niewątpliwie jakaś rehabilitacja by się przydała. Szanowny pan lekarz rodzinny nie może jednak skierować mnie ma pole magnetyczne i inne magiczne przyrządy. Nie mam pojęcia dlaczego, ale nie ma takich uprawnień. Pisze mi więc kolejne skierowanie do ortopedy. W rejestracji okazuje się, że z przystojnym ortopedą mogę umówić się najwcześniej za 2 miesiące. Czekam więc cierpliwie na termin i myślę sobie, że może w międzyczasie drugie kolano też mnie zacznie boleć, więc hurtem dwa na raz sobie zrehabilituję.
Biegając po przychodni ze zdumieniem patrzę na karteczkę, która na drzwiach się pokazała z informacją o zapisie do endokrynologa na 2014 rok. W domu cierpliwie tłumaczę synowi, że kolejka przed przychodnią o 6.00 rano jest nie dlatego, że ludzie nie mają co robić i stoją tam z nudów, lecz dlatego że na następny kwartał do lekarza specjalisty zapisy się zaczęły. Słucham opowieści o trzymiesięcznym okresie oczekiwania na badania tomografem. Czytam o kontraktach, limitach i innych diabłach, które dla zwykłego śmiertelnika są zupełnie niezrozumiałe. Zastanawiam się, w jaki sposób można przewidzieć zachorowalność ludzi? Skąd NFZ czerpie wiedzę o ilości złamanych nóg i wyrostkach, które w następnym roku należy wyciąć? Skąd wie, ile onkologicznych pacjentów trzeba będzie przyjąć i ile serc trzeba będzie leczyć? Czytam listy do redakcji, gdzie zdenerwowani ludzie opisują swoje przypadki, gdy lekarz odmówił im udzielenia pomocy, bo dzienny limit na przyjęcie pacjentów się skończył. Zastanawiam się, gdzie należy po pomoc się udać, gdy w święta ucho nas boleć zacznie lub ktoś dostanie krwotoku z nosa, gdyż nasz wyszkowski SOR odpowiednich instrumentów do takiej pomocy nie posiada.
Myślę sobie, że chorować jest ciężko. Myślę sobie, że zwykły człowiek musi być zdrowy. Chory może być tylko ten, co brylantową lub złotą kartę do luksusowych klinik posiada. Wtedy badania wykonać można bez kolejek, bez nerwów, bez znajomości. Wtedy limity i kontrakty nie mają znaczenia. Zastanawiam się, czy szczęśliwy posiadacz takiej magicznej karty będzie potrafił odnaleźć się w szarej rzeczywistości, gdyby przyszło mu w długich ogonkach do kolejnego specjalisty czekać.
Miało być cudownie. Brak rejonizacji świadczonych usług medycznych miał umożliwić nam wybór lekarza, w ręce którego zdrowie nasze chcemy oddać. Możemy wybierać i przebierać. Chorobę naszą musimy jednak zaplanować z kilkuletnim wyprzedzeniem lub musimy zaopatrzyć się w bursztynowe karty do klinik dla VIP-ów.
Trzeba mieć zdrowie, żeby chorować. Trzeba mieć czas, siły i pieniądze, by bezpłatna służba zdrowia udzieliła nam pomocy w nagłym przypadku. Trzeba mieć cierpliwość, by słuchać kolejnych informacji o reformie służby zdrowia dla dobra pacjentów.
Judyta
„Wyszkowiak” nr 16 z 16 kwietnia 2013 r.
Zdawać by się mogło, że w XXI wieku dostępność do lekarzy nie powinna nam sprawiać większego problemu. Szeroka gama lekarzy rodzinnych i innych specjalistów zaskakuje. Lekarza rodzinnego sami sobie zazwyczaj wybieramy. Wybór swój uzasadniamy znajomością lekarza, jego boskim wyglądem, zniewalającym uśmiechem, fachowością lub po prostu ludzkim podejściem do naszych potrzeb i bolączek. Być może mieliśmy to szczęście, iż trafiliśmy na człowieka posiadającego wszystkie wymienione cechy.
Lata całe do lekarza rodzinnego praktycznie nie chadzałam. Trafiałam tam zazwyczaj, gdy angina z nóg mnie zwaliła, a domowe sposoby na wyzdrowienie nie dawały efektu. Pech chciał, że zaczęło mnie boleć ucho. Jako doświadczona kobieta wiem, iż specjalistą od ucha bolącego jest laryngolog. Biegnę więc do poradni, by otrzymać pomoc fachową. „Skierowanie Pani ma?” – pyta pielęgniarka. No nie mam, mój lekarz nieczynny, bo zachorował. Tak jak kiedyś wydawało mi się, że dorośli ludzie nie mają prawa się przewrócić, tak teraz czasami myślę sobie, że lekarze nie powinni chorować. „Bez skierowania nie mogę zapisać” – gada dalej pielęgniarka. – „Pani przyjdzie, jak będzie skierowanie”. No tak, ale ucho boli mnie dzisiaj. Jak żyć z bolącym uchem przez kolejny tydzień? „Pani mnie zapisze” – proszę. – „Doniosę to skierowanie jak wróci lekarz”. Ludzka kobieta rozumie moje nieszczęście i jakimś sposobem dostaję się na wizytę do specjalisty. Zastanawiam się jednak, po co tak naprawdę skierowanie do laryngologa? Ludzie zazwyczaj wiedzą, od czego jaki specjalista jest i z odciskiem na nodze do laryngologa raczej nie przybiegną. Lekarz rodzinny bolącego ucha nie wyleczy, gdyż nie posiada specjalnej trąbki, za pomocą której można zajrzeć w środek ucha. Biegamy więc po lekarzach, tłok sztuczny robimy i zastanawiamy się, czy naprawdę świstek jakiś jest nam konieczny, by zaliczyć wizytę u lekarza specjalisty.
Pieprzyk mam. Denerwować mnie zaczął. Jak się za bardzo dotyka, to pieprzyk się denerwuje. Mój się zdenerwował. Idę do rodzinnego i słyszę „Dam Ci skierowanie do chirurga. Obejrzy, wytnie i będzie po krzyku”. Świetnie, właśnie o to mi chodziło. Wiem, że rodzinny skalpela do ręki nie weźmie i w tym przypadku pomocy mi nie udzieli. Biegnę do chirurga, który mówi „Dam skierowanie na usg. Z wynikiem znowu do mnie zapraszam”. W rejestracji Pani mówi „Mogę zapisać za 3 tygodnie”. 3 tygodnie? Coś długo trochę. Pytam więc, kiedy mogę prywatnie przyjść. „Też za 3 tygodnie” – słyszę odpowiedź. Hmm, skoro państwowo trzeba czekać 3 tygodnie i prywatnie też 3 tygodnie, to ja wybieram 3 tygodnie państwowe. Płacić nie muszę i termin jakby trochę bliższy się wydaje. Jednak, czy trzytygodniowy termin na wykonanie takiego badania nie jest terminem zbyt odległym? W końcu nigdy nie wiadomo, co tak naprawdę człowiekowi dokucza. Gdzie szukać pomocy, gdybym natychmiast musiała mieć wykonane badanie? Mój pieprzyk to pikuś. Był ze mną tyle lat, może być jeszcze trochę.
Kolanko boli. Niewątpliwie jakaś rehabilitacja by się przydała. Szanowny pan lekarz rodzinny nie może jednak skierować mnie ma pole magnetyczne i inne magiczne przyrządy. Nie mam pojęcia dlaczego, ale nie ma takich uprawnień. Pisze mi więc kolejne skierowanie do ortopedy. W rejestracji okazuje się, że z przystojnym ortopedą mogę umówić się najwcześniej za 2 miesiące. Czekam więc cierpliwie na termin i myślę sobie, że może w międzyczasie drugie kolano też mnie zacznie boleć, więc hurtem dwa na raz sobie zrehabilituję.
Biegając po przychodni ze zdumieniem patrzę na karteczkę, która na drzwiach się pokazała z informacją o zapisie do endokrynologa na 2014 rok. W domu cierpliwie tłumaczę synowi, że kolejka przed przychodnią o 6.00 rano jest nie dlatego, że ludzie nie mają co robić i stoją tam z nudów, lecz dlatego że na następny kwartał do lekarza specjalisty zapisy się zaczęły. Słucham opowieści o trzymiesięcznym okresie oczekiwania na badania tomografem. Czytam o kontraktach, limitach i innych diabłach, które dla zwykłego śmiertelnika są zupełnie niezrozumiałe. Zastanawiam się, w jaki sposób można przewidzieć zachorowalność ludzi? Skąd NFZ czerpie wiedzę o ilości złamanych nóg i wyrostkach, które w następnym roku należy wyciąć? Skąd wie, ile onkologicznych pacjentów trzeba będzie przyjąć i ile serc trzeba będzie leczyć? Czytam listy do redakcji, gdzie zdenerwowani ludzie opisują swoje przypadki, gdy lekarz odmówił im udzielenia pomocy, bo dzienny limit na przyjęcie pacjentów się skończył. Zastanawiam się, gdzie należy po pomoc się udać, gdy w święta ucho nas boleć zacznie lub ktoś dostanie krwotoku z nosa, gdyż nasz wyszkowski SOR odpowiednich instrumentów do takiej pomocy nie posiada.
Myślę sobie, że chorować jest ciężko. Myślę sobie, że zwykły człowiek musi być zdrowy. Chory może być tylko ten, co brylantową lub złotą kartę do luksusowych klinik posiada. Wtedy badania wykonać można bez kolejek, bez nerwów, bez znajomości. Wtedy limity i kontrakty nie mają znaczenia. Zastanawiam się, czy szczęśliwy posiadacz takiej magicznej karty będzie potrafił odnaleźć się w szarej rzeczywistości, gdyby przyszło mu w długich ogonkach do kolejnego specjalisty czekać.
Miało być cudownie. Brak rejonizacji świadczonych usług medycznych miał umożliwić nam wybór lekarza, w ręce którego zdrowie nasze chcemy oddać. Możemy wybierać i przebierać. Chorobę naszą musimy jednak zaplanować z kilkuletnim wyprzedzeniem lub musimy zaopatrzyć się w bursztynowe karty do klinik dla VIP-ów.
Trzeba mieć zdrowie, żeby chorować. Trzeba mieć czas, siły i pieniądze, by bezpłatna służba zdrowia udzieliła nam pomocy w nagłym przypadku. Trzeba mieć cierpliwość, by słuchać kolejnych informacji o reformie służby zdrowia dla dobra pacjentów.
Judyta
„Wyszkowiak” nr 16 z 16 kwietnia 2013 r.
Napisz komentarz
- Komentarze naruszające netykietę nie będą publikowane.
- Komentarze promujące własne np. strony, produkty itp. nie będą publikowane.
- Za treść komentarza odpowiada jego autor.
- Regulamin komentowania w serwisie wyszkowiak.pl