Nie jestem politykiem
Naprawdę nie jestem politykiem. W stronę polityki patrzę, lecz jakoś nie mnie do niej nie ciągnie. Żyję tak, jak żyje większość ludzi. Mam znajomych, przyjaciół, rodzinę. Spotykam się z nimi, rozmawiam o dzieciach, pracy, kieckach, wyjazdach, obejrzanych filmach, przeczytanych książkach.
Czasami rozmawiamy również o polityce, tej wielkiej i tej naszej, lokalnej. Przy kawce, przy winku, trochę ponarzekamy, trochę ponaprawiamy świat i rozchodzimy się do swoich domów, zajmujemy się swoimi sprawami. Tak to przeważnie wygląda.
Jednak wydarzenia na Ukrainie spowodowały, że wielu ludzi zaczęło bardziej systematycznie i z większą uwagą śledzić to, co się tam dzieje. Wielu nagle uświadomiło sobie, że świat wcale nie jest taki bezpieczny, jak mogło się nam wydawać. To wcale nie takie oczywiste, że zapanował już pokój po wsze czasy, że wszystkie wojny w naszym regionie już się odbyły, historia się skończyła i będziemy żyć spokojnie. Oto nagle okazało się, że nasz święty spokój może być bardzo kruchy i przemijający. I to nie kiedyś tam, za wiele lat, ale tu i teraz.
Każdy naród ma prawo żyć i rozwijać się zgodnie ze swoją kulturą, swoimi zwyczajami. Każdy naród ma prawo do wolności, tej zewnętrznej i spokoju, tego wewnętrznego. To piękne hasła i chcielibyśmy, aby były one szanowane i przestrzegane. Chcemy wierzyć, że na pewno będą. Chcemy słyszeć, że wszystko będzie dobrze. Zaklinanie rzeczywistości i pobożne życzenia to jednak za mało. Cóż, struś też wierzy, że wystarczy, gdy schowa głowę w piasek i pozbędzie się strachu.
Jesteśmy sąsiadem Rosji, rządzonej przez Władimira Putina. Dlatego też powinniśmy być stale czujni. Tymczasem mam wrażenie, że świadomość zagrożenia płynącego ze strony Rosji wielu Polaków wyparło ze swojego myślenia.
Kiedyś, za komuny, uczono nas w szkole o wielkich, śmiałych planach przebudowy społeczeństwa radzieckiego, o sukcesach kolejnych pięciolatek, wspaniałym rozwoju przemysłu i o nowoczesnym socjalistycznym rolnictwie w Kraju Rad. O niezwyciężonej Armii Czerwonej, niosącej bratnią pomoc i wyzwolenie. Nie uczyliśmy się natomiast o Katyniu, o wielkim głodzie na Ukrainie, o masowych deportacjach, o setkach tysięcy „bezprizornych” – bezdomnych sierot. Nie uczyliśmy się o masowej wywózce Tatarów krymskich z rozkazu Stalina.
A mimo to, większość Polaków uważała wówczas, że z Ruskimi trzeba uważać, nie można im ufać, a przyjaźń z nimi, w którą nakazuje wierzyć władza, to zwykła lipa i oszustwo.
Po rozpadzie Związku Radzieckiego część byłych republik uzyskało suwerenność, powstały Litwa, Łotwa i Estonia, Białoruś, Ukraina, Armenia, Gruzja. Groźny sąsiad odsunął się na wschód, chociaż wciąż pozostał sąsiadem (Obwód Kaliningradzki). Imperium zaczęło się rozpadać. Spod kurateli sowieckiej wyrwały się tzw. demoludy – Czechosłowacja, NRD, Węgry, Bułgaria oraz my – Polska. A właściwie Polska Rzeczpospolita Ludowa, która stała się Rzecząpospolitą Polską.
Chcieliśmy wówczas uwierzyć, że rosyjski niedźwiedź stracił pazury i nie będzie nam już zagrażał. Coraz powszechniejsze stawało się przekonanie, że mówienie o niebezpieczeństwie ze wschodu to rusofobia, bo przecież mamy inne czasy. Wielu uwierzyło, że jesteśmy prawdziwymi dziećmi szczęścia, bo przyszło nam żyć w świecie bez wojen.
Tymczasem pojawienie się Putina i jego działania wyraźnie wskazywały, że marzenie o odbudowie imperium, bliskie wielu Rosjanom, można realizować. O ile konflikt w Czeczenii łatwo było światu uznać za wewnętrzną sprawę Rosji, to wojna w Gruzji w 2008 roku była ewidentną agresją. Gdyby nie śmiała postawa naszego prezydenta, Lecha Kaczyńskiego, który przekonał prezydentów Litwy, Estonii i Ukrainy oraz premiera Łotwy i wraz z nimi pojawił się w Tbilisi (trwała wojna!), może już dziś nie byłoby wolnej Gruzji. Wówczas to prezydent RP powiedział: „Świetnie wiemy, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a potem może czas na mój kraj, na Polskę!”.
Dziś te słowa sprzed sześciu lat są coraz częściej przywoływane i cytowane. To dobrze. Problem jednak w tym, że cytują je ludzie, którzy do tej pory je wykpiwali, czyli politycy, którzy jeszcze niedawno zapewniali nas gorliwie, że Polska jest najbardziej bezpieczna w swojej tysiącletniej historii (!). To oni wmawiali nam, że nie jest nam potrzebna żadna tarcza antyrakietowa, że jedynym realnym zagrożeniem mogą być terroryści i zorganizowane grupy przestępcze. To oni mówili, że Polska nie potrzebuje wydawać pieniędzy na armię. To oni mówili, że mamy doskonałe stosunki z Rosją, oparte na wzajemnym zaufaniu i poszanowaniu, a Putin to mąż stanu i można, a nawet trzeba mu wierzyć. Ten, kto myśli i mówi inaczej to zwykły oszołom, rusofob, zwolennik spiskowych teorii dziejów, krótko mówiąc głupek.
I oto nagle wyniknęła sprawa Ukrainy, która drogą szantażu gospodarczego i politycznego miała pójść na pełną współpracę w Rosją, co było równoznaczne z utratą jej samodzielności. Nieoczekiwanie na drodze tej współpracy stanęli jednak zwykli obywatele, którzy powiedzieli „Nie!”. Najpierw na kijowskim Majdanie, w wielomiesięcznym proteście, potem w wielu innych miejscach. Gdy padły strzały, gdy Janukowycz schronił się pod opiekuńczymi skrzydłami Putina, gdy Putin zaczął grozić – świat nagle dostrzegł, że Rosja wcale nie jest taka milutka.
Referendum w sprawie przynależności Krymu przypominało stare sowieckie metody. Np. okazało się, że w Sewastopolu za przyłączeniem Krymu do Federacji Rosyjskiej oddano 123 proc. głosów. Kabiny wyborcze były w barwach rosyjskiej flagi. Wobec powszechnego „poparcia” ludności, Rosja uznała Krym za suwerenne państwo, a zaraz potem Putin podpisał traktat o przyjęciu Krymu w skład Federacji Rosyjskiej.
Otworzyły się oczy naszej władzy. Nagle słyszymy, że Putin to despota, że niedemokrata, że nie można mu ufać, że to zwykły drań. Polacy dowiadują się nagle, że nie są wcale bezpieczni, że wojska mamy mało i jest ono słabe, że Unia wcale nie wyrywa się do pomocy. Błogie przekonanie o wiecznym pokoju pryska.
Ja też nagle stwierdziłam, że jednak się boję. Nie wiem, co dalej będzie się działo na Ukrainie i w jaki sposób wpłynie to na nasze życie. Mam dorosłego syna z wojskową książeczką w kieszeni…
„Szanowny prezydent Rosji Putin uważa cały świat po prostu za kretynów i baranów” – to słowa jednego z ukraińskich publicystów.
Nie jestem politykiem, ale coś mi się zdaje, że te słowa jak ulał pasują do tych wszystkich, którzy jeszcze parę miesięcy temu wmawiali nam, że najważniejsza jest ciepła woda w kranie, tu i teraz.
Judyta
„Wyszkowiak” nr 12 z 25 marca 2014 r.
Jednak wydarzenia na Ukrainie spowodowały, że wielu ludzi zaczęło bardziej systematycznie i z większą uwagą śledzić to, co się tam dzieje. Wielu nagle uświadomiło sobie, że świat wcale nie jest taki bezpieczny, jak mogło się nam wydawać. To wcale nie takie oczywiste, że zapanował już pokój po wsze czasy, że wszystkie wojny w naszym regionie już się odbyły, historia się skończyła i będziemy żyć spokojnie. Oto nagle okazało się, że nasz święty spokój może być bardzo kruchy i przemijający. I to nie kiedyś tam, za wiele lat, ale tu i teraz.
Każdy naród ma prawo żyć i rozwijać się zgodnie ze swoją kulturą, swoimi zwyczajami. Każdy naród ma prawo do wolności, tej zewnętrznej i spokoju, tego wewnętrznego. To piękne hasła i chcielibyśmy, aby były one szanowane i przestrzegane. Chcemy wierzyć, że na pewno będą. Chcemy słyszeć, że wszystko będzie dobrze. Zaklinanie rzeczywistości i pobożne życzenia to jednak za mało. Cóż, struś też wierzy, że wystarczy, gdy schowa głowę w piasek i pozbędzie się strachu.
Jesteśmy sąsiadem Rosji, rządzonej przez Władimira Putina. Dlatego też powinniśmy być stale czujni. Tymczasem mam wrażenie, że świadomość zagrożenia płynącego ze strony Rosji wielu Polaków wyparło ze swojego myślenia.
Kiedyś, za komuny, uczono nas w szkole o wielkich, śmiałych planach przebudowy społeczeństwa radzieckiego, o sukcesach kolejnych pięciolatek, wspaniałym rozwoju przemysłu i o nowoczesnym socjalistycznym rolnictwie w Kraju Rad. O niezwyciężonej Armii Czerwonej, niosącej bratnią pomoc i wyzwolenie. Nie uczyliśmy się natomiast o Katyniu, o wielkim głodzie na Ukrainie, o masowych deportacjach, o setkach tysięcy „bezprizornych” – bezdomnych sierot. Nie uczyliśmy się o masowej wywózce Tatarów krymskich z rozkazu Stalina.
A mimo to, większość Polaków uważała wówczas, że z Ruskimi trzeba uważać, nie można im ufać, a przyjaźń z nimi, w którą nakazuje wierzyć władza, to zwykła lipa i oszustwo.
Po rozpadzie Związku Radzieckiego część byłych republik uzyskało suwerenność, powstały Litwa, Łotwa i Estonia, Białoruś, Ukraina, Armenia, Gruzja. Groźny sąsiad odsunął się na wschód, chociaż wciąż pozostał sąsiadem (Obwód Kaliningradzki). Imperium zaczęło się rozpadać. Spod kurateli sowieckiej wyrwały się tzw. demoludy – Czechosłowacja, NRD, Węgry, Bułgaria oraz my – Polska. A właściwie Polska Rzeczpospolita Ludowa, która stała się Rzecząpospolitą Polską.
Chcieliśmy wówczas uwierzyć, że rosyjski niedźwiedź stracił pazury i nie będzie nam już zagrażał. Coraz powszechniejsze stawało się przekonanie, że mówienie o niebezpieczeństwie ze wschodu to rusofobia, bo przecież mamy inne czasy. Wielu uwierzyło, że jesteśmy prawdziwymi dziećmi szczęścia, bo przyszło nam żyć w świecie bez wojen.
Tymczasem pojawienie się Putina i jego działania wyraźnie wskazywały, że marzenie o odbudowie imperium, bliskie wielu Rosjanom, można realizować. O ile konflikt w Czeczenii łatwo było światu uznać za wewnętrzną sprawę Rosji, to wojna w Gruzji w 2008 roku była ewidentną agresją. Gdyby nie śmiała postawa naszego prezydenta, Lecha Kaczyńskiego, który przekonał prezydentów Litwy, Estonii i Ukrainy oraz premiera Łotwy i wraz z nimi pojawił się w Tbilisi (trwała wojna!), może już dziś nie byłoby wolnej Gruzji. Wówczas to prezydent RP powiedział: „Świetnie wiemy, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a potem może czas na mój kraj, na Polskę!”.
Dziś te słowa sprzed sześciu lat są coraz częściej przywoływane i cytowane. To dobrze. Problem jednak w tym, że cytują je ludzie, którzy do tej pory je wykpiwali, czyli politycy, którzy jeszcze niedawno zapewniali nas gorliwie, że Polska jest najbardziej bezpieczna w swojej tysiącletniej historii (!). To oni wmawiali nam, że nie jest nam potrzebna żadna tarcza antyrakietowa, że jedynym realnym zagrożeniem mogą być terroryści i zorganizowane grupy przestępcze. To oni mówili, że Polska nie potrzebuje wydawać pieniędzy na armię. To oni mówili, że mamy doskonałe stosunki z Rosją, oparte na wzajemnym zaufaniu i poszanowaniu, a Putin to mąż stanu i można, a nawet trzeba mu wierzyć. Ten, kto myśli i mówi inaczej to zwykły oszołom, rusofob, zwolennik spiskowych teorii dziejów, krótko mówiąc głupek.
I oto nagle wyniknęła sprawa Ukrainy, która drogą szantażu gospodarczego i politycznego miała pójść na pełną współpracę w Rosją, co było równoznaczne z utratą jej samodzielności. Nieoczekiwanie na drodze tej współpracy stanęli jednak zwykli obywatele, którzy powiedzieli „Nie!”. Najpierw na kijowskim Majdanie, w wielomiesięcznym proteście, potem w wielu innych miejscach. Gdy padły strzały, gdy Janukowycz schronił się pod opiekuńczymi skrzydłami Putina, gdy Putin zaczął grozić – świat nagle dostrzegł, że Rosja wcale nie jest taka milutka.
Referendum w sprawie przynależności Krymu przypominało stare sowieckie metody. Np. okazało się, że w Sewastopolu za przyłączeniem Krymu do Federacji Rosyjskiej oddano 123 proc. głosów. Kabiny wyborcze były w barwach rosyjskiej flagi. Wobec powszechnego „poparcia” ludności, Rosja uznała Krym za suwerenne państwo, a zaraz potem Putin podpisał traktat o przyjęciu Krymu w skład Federacji Rosyjskiej.
Otworzyły się oczy naszej władzy. Nagle słyszymy, że Putin to despota, że niedemokrata, że nie można mu ufać, że to zwykły drań. Polacy dowiadują się nagle, że nie są wcale bezpieczni, że wojska mamy mało i jest ono słabe, że Unia wcale nie wyrywa się do pomocy. Błogie przekonanie o wiecznym pokoju pryska.
Ja też nagle stwierdziłam, że jednak się boję. Nie wiem, co dalej będzie się działo na Ukrainie i w jaki sposób wpłynie to na nasze życie. Mam dorosłego syna z wojskową książeczką w kieszeni…
„Szanowny prezydent Rosji Putin uważa cały świat po prostu za kretynów i baranów” – to słowa jednego z ukraińskich publicystów.
Nie jestem politykiem, ale coś mi się zdaje, że te słowa jak ulał pasują do tych wszystkich, którzy jeszcze parę miesięcy temu wmawiali nam, że najważniejsza jest ciepła woda w kranie, tu i teraz.
Judyta
„Wyszkowiak” nr 12 z 25 marca 2014 r.
Napisz komentarz
- Komentarze naruszające netykietę nie będą publikowane.
- Komentarze promujące własne np. strony, produkty itp. nie będą publikowane.
- Za treść komentarza odpowiada jego autor.
- Regulamin komentowania w serwisie wyszkowiak.pl