Menu górne

REKLAMA

  • Reklama
Dziś jest 19 kwietnia 2024 r., imieniny Adolfa, Leona



Podziękowanie i wspomnienie o kpt. ż. w. Romanie Budce

(Zam: 17.12.2019 r., godz. 14.10)

Ze smutkiem wyjeżdżałem z Wyszkowa po ostatnim moim promocyjnym spotkaniu w związku z wydaną książką „Rejs do Dżeddy”.



Pragnę w tym miejscu serdecznie podziękować władzom miejskim Wyszkowa, panu burmistrzowi Grzegorzowi Nowosielskiemu oraz pani dyrektor Biblioteki Miejskiej pani Małgorzacie Ślesik-Nasiadko za perfekcyjne przygotowanie spotkania, mojemu przyjacielowi Andrzejowi Sawickiemu za zajęcie się książkami i kmdr. Józefowi Kowalewskiemu za wycieczkę przybliżającą mi obraz nowoczesnego Wyszkowa i Rybienka Leśnego oraz wszystkim uczestnikom, którzy odśpiewali mi „Sto lat”, dając do zrozumienia, że jako wyszkowiak nie jestem im obojętny, ale doceniają moją pracę i czytają moje książki. To wzruszenie dalej czuję, gdy piszę te słowa.
Jak mogłem się bowiem nie wzruszyć, gdy porucznik pan Marian Abramczyk, cały w medalach, wspominając nasze dziecinne lata powiedział: „Panie kapitanie, dobrze pamiętam pański ogród i jabłka, które kradłem z niego”. Chciałem mu odpowiedzieć, że ja też kradłem jabłka z naszego ogrodu, który dzierżawiliśmy Żydówce Esterze. Mogliśmy zwyczajnie poprosić o należne nam w kontrakcie jabłka, ale tego nie robiłem, gdyż wolałem sobie wybrać najlepsze, bez zgody mamy i p. Estery. W końcu to były moje jabłka.
Poza tym wspomnieniem było i drugie, znacznie dla mnie ważniejsze. Pani Ewa Ciunkiewicz ofiarowała mi obraz namalowany przez kpt. ż. w. Romana Budkę, który w latach 1948-1950 uczył mnie „eksploatacji statku”, a był dla nas, słuchaczy PSM, niedościgłym marzeniem z 4. paskami kapitańskimi na rękawie. Do tego był absolwentem pierwszej Państwowej Szkoły Morskiej w Tczewie, powołanej do życia po I wojnie światowej. Przeżył wojenne konwoje, i gdy pracował w PSM w Szczecinie, sam wtedy nie miał „prawa pływania”. Mógł jedynie wykładać w Szkole Morskiej wiedząc, że ponad połowa z nas też nie dostanie „prawa pływania”, ale w końcu nadejdzie czas i morze będzie nasze.
Przychodził na wykłady ze Szczecińskiej Agencji Morskiej, w której wtedy pracował. Był zupełnym ewenementem pośród naszych wykładowców kapitanów. Gawędziarzem, który w tych trudnych latach wprowadzał zupełnie inną atmosferę, pełną luzu i swobody. Przychodził na wykłady z całymi plikami różnych dokumentów statkowych i ładunkowych. Czasami w mundurze, a czasem po cywilnemu, kiedy w pośpiechu wpadał na zajęcia wprost z Agencji Morskiej. Łączył w ten sposób, z korzyścią dla nas, kapitańską wiedzę praktyczną z teorią i wspaniałą znajomością wszystkich dokumentów ładunkowych i ubezpieczeniowych, co było najważniejsze przy eksploatacji statku. Wykładał też „wiedzę okrętową”. Nadaliśmy mu przydomek „Sykatywa”, gdyż w różnych wariantach i do wszystkiego sykatywa była potrzebna.
Kapitan Roman Budka był średniego wzrostu. Jego pomarszczona twarz z wesołymi oczami świadczyła, że już dużo przeszedł w swoim życiu prób morskich i lądowych. Ruchliwy, pełen wigoru, swą żywotnością porywał i rozbudzał nas po niektórych zbyt nużących zajęciach. Był największym gawędziarzem wśród wszystkich naszych wykładowców. Kapitan o gołębim sercu, dla którego oceny niedostateczne i dostateczne w ogóle nie wchodziły w rachubę. Dostawaliśmy lawinowo czwórki i piątki. Podobno inni wykładowcy mieli do niego o to pretensje, że nas rozpieszcza. Miał na to jedną odpowiedź: „A co ja na to poradzę, jak oni tak dobrze się uczą?”. Dlatego kochaliśmy „Sykatywę”, jego wykłady, podejście do nas i do życia. Jego wykłady zauroczyły nas jak „Baśnie z 1001 nocy”.
Budka przepaściste ładownie wyimaginowanych dla nas statków, których jeszcze nie znaliśmy, zapełniał najróżnorodniejszymi ładunkami, jakich potem nawet nie woziliśmy w dobie wyspecjalizowanego transportu. Kiedy on pływał, królowały przede wszystkim drobnicowce, przewożące wszystko co popadło: mydło i powidło, chemikalia, materiały wybuchowe, czasami w tej samej ładowni. Nikt jeszcze nie znał kontenerów. Kapitan rysował bardzo szybko ładownię i upychał w niej beczki ze śledziami, rumem lub winem, drzewo korkowe i sandałowe, daktyle i rodzynki, ananasy, pomarańcze i inne ładunki. W sali wykładowej pachniało nam egzotyką. Pokolorowane plany ładunkowe przynosił nam z Agencji Morskiej.
„Sykatywa” nie tylko wprowadzał nas w specyfikę przeróżnych ładunków drobnicowych i masowych, lecz prowokowany przez nas do zwierzeń, żeglował wraz z nami po sztormowych albo spokojnych wodach południowych Pacyfiku czy Atlantyku. Jego podniesione do góry ręce gestem imitowały falę, to znów malowały spokojną toń morza. Przy sztormach kołysał się na boki, postępując do przodu i do tyłu, aby utrzymać równowagę. Czasami to były wykłady pełne ekspresji i podniecenia, aby opanować statek i przewieźć bezpiecznie ładunek, bo morze sprawia niespodzianki i mimo wszystko czasami statki toną.
Opowiadał nam swoje trudne przeżycia i walkę o przetrwanie, wpajając w nas przekonanie, że tylko dobre przygotowanie do zawodu jest rękojmią powodzenia. Dlatego trzeba o tym pamiętać właśnie w szkole, która nas do tego trudnego zawodu przygotowuje. I my poważnie traktowaliśmy jego zajęcia, tak jak on nas.
Czekaliśmy na jego wykłady z niecierpliwością, mając w zanadrzu dziesiątki pytań. Nie miał nam za złe, jeżeli nie wiązały się z planowanym tematem, ale z naszą obawą, czy w ogóle, w tym stalinowskim podejściu do nas przez ministerialne kadry, uda nam się pójść jego ciekawą drogą na morze. Pocieszał: „Wiem, wiem kochani o czym myślicie. Ja też teraz nie pływam, ale mam nadzieję, że powoli czas pracuje dla was i jeżeli nie zaraz, to za rok czy dwa spotkamy się wspólnie na morskim szlaku, a teraz się po prostu uczcie. Morze czeka na was cierpliwie”. Miał rację. Musieliśmy czekać od 1950 r. aż do 1956 roku, kiedy nam wreszcie dano „prawo pływania” i razem z kapitanem Romanem Budką mogliśmy morskie opowieści przeżywać naprawdę.
Dziś jego obraz wisi nad moim tapczanem. Przypomina mi nie tylko moje morskie przygody, ale Wyszków, który nieoczekiwanie obdarował mnie jego obrazem. Pokażę go i opowiem o tym wspaniałym kapitanie młodszym kolegom na spotkaniu Stowarzyszenia Kapitanów Żeglugi Wielkiej. Szkoda, że nie spotkam się już z moimi kolegami, wyszkowskimi kapitanami: Henrykiem Żabikiem, Mieczysławem Kuleszą i Zdzisławem Pawlakiem. Oni też zasługują na naszą pamięć i wspomnienia, bo nie tylko kochali morze, ale, tak jak ja, Wyszków. W następnym roku, jak mi zdrowie dopisze, przyjadę do Wyszkowa z moją nową książką „Miłość na statku”, która będzie prezentem dla wyszkowskich Czytelników.
Eugeniusz A. Daszkowski

Napisz komentarz

Projekt witryny

Wykonanie: INFOSTRONY - Adam Podemski, e-mail: adam.podemski@infostrony.pl , Poczta