Szczęście czy nieszczęście?
(Zam: 20.05.2015 r., godz. 16.45)Czy zawsze osoby uśmiechnięte, które żartują, są szczęśliwe? Czy wszyscy, którzy są fizycznie idealni – piękni, wysocy, szczupli – tylko z samego tego faktu są szczęśliwi? A ci, którzy są chorzy, starzy, niepełnosprawni albo opiekują się osobą z niepełnosprawnością – nieszczęśliwi i zasługują jedynie na litość? Z kolei, gdy spotyka nas sytuacja, którą powszechnie uważamy za nieszczęśliwą – stracimy kogoś, zgubimy coś, okradną nas – najczęściej złościmy się, smucimy, zastanawiamy, czemu los nas doświadczył.
Dlaczego właśnie nas, właśnie w taki sposób? Wcześniej czy później odpowiedź na to pytanie poznamy. I nie zawsze będziemy to potem oceniać jako… nieszczęście. Trzeba tylko… cierpliwości.
Usłyszałem swego czasu następującą historię. Ostatnio odnalazłem ją na stronach katolickiego portalu adonai.pl. Oto ona:
„Był raz starzec, który miał syna jedynaka i konia. Pewnego dnia koń wyrwał się z zagrody i uciekł na wzgórza.
– Uciekł ci koń? A to pech! – mówili sąsiedzi.
– Czemu tak mówicie? – pytał stary. – Skąd wiecie, że to pech?
I rzeczywiście, następnej nocy koń wrócił do zagrody, gdzie go zawsze karmiono i pojono, prowadząc ze sobą tuzin dzikich koni. Syn gospodarza zobaczył je, wymknął się bocznym wyjściem i zamknął bramę. Nagle mieli teraz trzynaście koni zamiast żadnego. Sąsiedzi usłyszeli dobrą wieść i pobiegli do gospodarza.
– Trzynaście koni! Ale ty masz szczęście! On zaś odparł:
– Skąd wiecie, czy to szczęście?
Parę dni potem jego syn próbował ujeżdżać jednego z dzikich koni; został zrzucony i złamał nogę. Sąsiedzi znów przyszli wygłosić kolejny pochopny sąd:
– Twój syn złamał nogę. To ci pech! Mądry gospodarz znów odrzekł:
– Skąd wiecie, czy to pech?
I rzeczywiście, niedługo potem w okolicy pojawił się dowódca wojskowy i zorganizowano pobór. Wszyscy sprawni młodzieńcy zostali wzięci do armii i wysłani na wojnę, z której nigdy nie wrócili. Zaś syn gospodarza ocalał. Nie wzięto go to wojska, bo… miał złamaną nogę”.
Uczestniczyłem ostatnio w obserwacjach kilku domów pomocy społecznej. Na zlecenie pracowni badawczej. Badaniem objęto mieszkańców, personel i zarząd instytucji. Badania mają na celu poprawę jakości pracy tych placówek – jakości życia w domach określanych potocznie mianem „domów starości”. Przeprowadziłem szereg rozmów z wieloma ludźmi. Rozmowa z jedną mieszkanką domu mocno zapadła mi w pamięć. Szczególnie historia, która się jej przytrafiła 33 lata temu, a pamięta o niej i opowiada z takim przejęciem i dbałością o szczegóły, jakby wydarzyła się wczoraj. Postanowiłem się tą opowieścią podzielić w niniejszym felietonie. Jednak zanim to uczynię, muszę napisać kilka zdań o jego bohaterce, pani – nazwijmy ją – Leokadii.
Pani Leokadia jest osobą z niepełnosprawnością intelektualną. W stopniu lekkim. Niepełnosprawność jest skutkiem wypadku, do którego doszło, gdy miała 5 lat. Wychowywała się na wsi. Od najmłodszych lat musiała włączyć się w prace w gospodarstwie rolnym prowadzonym przez rodziców. Pamiętnego dnia, który przesądził o jej dalszych losach, czuwała przy młóceniu zboża przez konie zaprzęgnięte do kieratu. W trakcie wykonywania pracy konie czymś spłoszone gwałtownie wyrwały się z kieratu niszcząc uprzęże i wyłamując ramiona kieratu. Dziewczynka przerażona całym zdarzeniem, tym, jak zareagują rodzice, dostała ataku padaczki. Choroba, która doprowadziła do jej niepełnosprawności, objawiała się nie tylko atakami padaczki, ale także zanikami pamięci, trudnością z zapamiętywaniem. Mała Leokadia nie była w stanie uczyć się i rozwijać jak jej rówieśnicy.
Po wielu latach starań trafiła do zakładu dla chorych psychicznie i upośledzonych umysłowo. Była tam osobą najsprawniejszą intelektualnie. I jedyną mieszkanką, którą zatrudniano do wykonywania szeregu prac porządkowych i opiekuńczych. Zakład był położony na terenach wiejskich. Otoczony polami uprawnymi. Niektórzy mieszkańcy najmowali się do prac w okolicznych gospodarstwach. Robiła tak i pani Leokadia – osoba bardzo zaradna, gospodarna, pracowita, która nigdy nie chciała od nikogo przyjmować niczego za darmo, z łaski.
Do zdarzenia, które opowiedziała mi pani Leokadia, doszło w 1982 roku. Gdy po kilku dniach przekonywań, a potem kilku miesiącach przygotowań, pojechała z innym, niepełnosprawnym ruchowo pensjonariuszem zakładu, na Jasną Górę. Ten wyjazd, a w zasadzie pielgrzymka, miał być spełnieniem marzeń tego pana. Miał pieniądze. Mógł i chciał opłacić koszty pielgrzymki za siebie i swojego przewodnika – opiekuna, ale nikt nie chciał z nim pojechać. Zgodziła się to zrobić pani Leokadia. Ale nie zgodziła się, by w całości za nią zapłacił. Przez kilka tygodni ciężko pracowała na roli u okolicznych gospodarzy, by zarobić na pielgrzymkę. Gdy była gotowa, wyruszyli.
Pani Leokadia była taka szczęśliwa, że udało się jej dotrzeć przed tron Matki Boskiej Częstochowskiej. Że przyjechała tu spełniając dobry uczynek – opiekując się osobą poruszającą się na wózku inwalidzkim. Bez niej ta osoba nie dostałaby się na Jasną Górę. Z tego szczęścia popełniła nieostrożność, która kosztowała ją utratę wszystkich zapracowanych pieniędzy. Gdy siedziała w Kaplicy Jasnogórskiej i się modliła, zauważyła, że pielgrzymi obchodzą na klęczkach ołtarz z obrazem Maryi i składają ofiary pieniężne. Postanowiła zrobić to samo. Wyjęła portmonetkę, a z niej odliczoną kwotę. Resztę pieniędzy schowała z powrotem. Następnie poszła z innymi „po ofierze”. Gdy wróciła na miejsce zauważyła, że torba, w której przechowywała portmonetkę, jest rozchylona. Zajrzała do środka. Pieniędzy nie było. I cyganek, które siedziały obok niej, też…
Cały świat omal nie usunął się jej spod stóp. Była zdruzgotana. Nie dała jednak tego po sobie poznać. Wróciła na nocleg z panem, którym się opiekowała. Następnego dnia rano mieli wracać. Postanowiła, że wróci jeszcze raz do kaplicy. Był piękny zachód słońca. Szła powolutku bijąc się z myślami. W pewnym momencie przystanęła nieopodal muru okalającego wzgórze jasnogórskie i nie wytrzymała – zaniosła się płaczem. Zeszło z niej całe napięcie. Łzy spływając przynosiły powoli ulgę. Nagle ktoś dotknął jej ramienia. Odwróciła się. Zobaczyła mężczyznę. Kilka kroków za nim stała kobieta z dzieckiem. Zapytał ją, czemu płacze. Nie zastanawiając się ani chwili opowiedziała mu całą historię. O prośbie niepełnosprawnego. Ciężkiej pracy na roli i pieniądzach zarobionych na pielgrzymkę. Przyjeździe na Jasną Górę. I kradzieży. Mężczyzna wysłuchał jej, a na koniec zapytał:
– Czy ma Pani coś, co może potwierdzić, kim Pani jest?
Pani Leokadia na szczęście miała przy sobie dokumenty. Nie trzymała ich razem z pieniędzmi. Obok dowodu osobistego miała zaświadczenie, że jest pensjonariuszką zakładu dla niepełnosprawnych intelektualnie. Pokazała to zaświadczenie. Mężczyzna podszedł do kobiety z dzieckiem, która stała nieopodal – jak się okazało, swojej żony i córki. Chwilę z nimi rozmawiał. Potem zawrócił i bez zbędnych słów wyjął plik pieniędzy.
– Proszę to przyjąć.
– Ale ja nie mogę. Nie umiem przyjąć pieniędzy. – broniła się pani Leokadia.
Mężczyzna był stanowczy. Wsunął jej pieniądze do kieszeni. I odszedł.
Pani Leokadia stała oniemiała. Zanim się otrząsnęła, nie było przy niej nikogo. Wsunęła rękę do kieszeni i wyjęła z niej plik darowanych pieniędzy.
Do dziś wyrzuca sobie, że nie zapytała swego darczyńcy, kim jest. Nie zanotowała nazwiska, adresu. Ale za to do dziś się za niego co dzień modli. A pamięć o tym, co ją spotkało 33 lata temu, jest w niej ciągle żywa. I odmieniła całe jej życie. Pani Leokadia wierzy w Boga, ludzi. Jest pogodna, otwarta i życzliwa. Wie, że nieszczęście może nieoczekiwanie przemienić się w szczęście.
Artur Laskowski
***
Lustro – cykl felietonów autorstwa Artura Laskowskiego, polityka społecznego, społecznika, dziennikarza na stałe współpracującego z „Wyszkowiakiem”. Pisze artykuły do „lustra”, by się w nim przejrzeć, popatrzeć na siebie, na swoje wybory. Pomyśleć choć przez chwilę, co robi, dokąd zmierza. Trochę w nawiązaniu do piosenki legendarnej „Republiki” pt. „Tak… tak, to ja” i słów „w końcu ci (sobie) powiem, to co myślę, tak prosto w twarz”. Zachęca do aktywności społecznej, obywatelskiej, podaje przykłady postaw i działań, które mogą zainspirować, natchnąć do działania, zwraca uwagę na sprawy społeczne pomijane lub niezauważane na co dzień.
Osoby, które chcą przekazać uwagi autorowi, proszone są o ich przesłanie mailem do Redakcji „Wyszkowiaka”, z podaniem swojego imienia, nazwiska i danych kontaktowych.
Usłyszałem swego czasu następującą historię. Ostatnio odnalazłem ją na stronach katolickiego portalu adonai.pl. Oto ona:
„Był raz starzec, który miał syna jedynaka i konia. Pewnego dnia koń wyrwał się z zagrody i uciekł na wzgórza.
– Uciekł ci koń? A to pech! – mówili sąsiedzi.
– Czemu tak mówicie? – pytał stary. – Skąd wiecie, że to pech?
I rzeczywiście, następnej nocy koń wrócił do zagrody, gdzie go zawsze karmiono i pojono, prowadząc ze sobą tuzin dzikich koni. Syn gospodarza zobaczył je, wymknął się bocznym wyjściem i zamknął bramę. Nagle mieli teraz trzynaście koni zamiast żadnego. Sąsiedzi usłyszeli dobrą wieść i pobiegli do gospodarza.
– Trzynaście koni! Ale ty masz szczęście! On zaś odparł:
– Skąd wiecie, czy to szczęście?
Parę dni potem jego syn próbował ujeżdżać jednego z dzikich koni; został zrzucony i złamał nogę. Sąsiedzi znów przyszli wygłosić kolejny pochopny sąd:
– Twój syn złamał nogę. To ci pech! Mądry gospodarz znów odrzekł:
– Skąd wiecie, czy to pech?
I rzeczywiście, niedługo potem w okolicy pojawił się dowódca wojskowy i zorganizowano pobór. Wszyscy sprawni młodzieńcy zostali wzięci do armii i wysłani na wojnę, z której nigdy nie wrócili. Zaś syn gospodarza ocalał. Nie wzięto go to wojska, bo… miał złamaną nogę”.
Uczestniczyłem ostatnio w obserwacjach kilku domów pomocy społecznej. Na zlecenie pracowni badawczej. Badaniem objęto mieszkańców, personel i zarząd instytucji. Badania mają na celu poprawę jakości pracy tych placówek – jakości życia w domach określanych potocznie mianem „domów starości”. Przeprowadziłem szereg rozmów z wieloma ludźmi. Rozmowa z jedną mieszkanką domu mocno zapadła mi w pamięć. Szczególnie historia, która się jej przytrafiła 33 lata temu, a pamięta o niej i opowiada z takim przejęciem i dbałością o szczegóły, jakby wydarzyła się wczoraj. Postanowiłem się tą opowieścią podzielić w niniejszym felietonie. Jednak zanim to uczynię, muszę napisać kilka zdań o jego bohaterce, pani – nazwijmy ją – Leokadii.
Pani Leokadia jest osobą z niepełnosprawnością intelektualną. W stopniu lekkim. Niepełnosprawność jest skutkiem wypadku, do którego doszło, gdy miała 5 lat. Wychowywała się na wsi. Od najmłodszych lat musiała włączyć się w prace w gospodarstwie rolnym prowadzonym przez rodziców. Pamiętnego dnia, który przesądził o jej dalszych losach, czuwała przy młóceniu zboża przez konie zaprzęgnięte do kieratu. W trakcie wykonywania pracy konie czymś spłoszone gwałtownie wyrwały się z kieratu niszcząc uprzęże i wyłamując ramiona kieratu. Dziewczynka przerażona całym zdarzeniem, tym, jak zareagują rodzice, dostała ataku padaczki. Choroba, która doprowadziła do jej niepełnosprawności, objawiała się nie tylko atakami padaczki, ale także zanikami pamięci, trudnością z zapamiętywaniem. Mała Leokadia nie była w stanie uczyć się i rozwijać jak jej rówieśnicy.
Po wielu latach starań trafiła do zakładu dla chorych psychicznie i upośledzonych umysłowo. Była tam osobą najsprawniejszą intelektualnie. I jedyną mieszkanką, którą zatrudniano do wykonywania szeregu prac porządkowych i opiekuńczych. Zakład był położony na terenach wiejskich. Otoczony polami uprawnymi. Niektórzy mieszkańcy najmowali się do prac w okolicznych gospodarstwach. Robiła tak i pani Leokadia – osoba bardzo zaradna, gospodarna, pracowita, która nigdy nie chciała od nikogo przyjmować niczego za darmo, z łaski.
Do zdarzenia, które opowiedziała mi pani Leokadia, doszło w 1982 roku. Gdy po kilku dniach przekonywań, a potem kilku miesiącach przygotowań, pojechała z innym, niepełnosprawnym ruchowo pensjonariuszem zakładu, na Jasną Górę. Ten wyjazd, a w zasadzie pielgrzymka, miał być spełnieniem marzeń tego pana. Miał pieniądze. Mógł i chciał opłacić koszty pielgrzymki za siebie i swojego przewodnika – opiekuna, ale nikt nie chciał z nim pojechać. Zgodziła się to zrobić pani Leokadia. Ale nie zgodziła się, by w całości za nią zapłacił. Przez kilka tygodni ciężko pracowała na roli u okolicznych gospodarzy, by zarobić na pielgrzymkę. Gdy była gotowa, wyruszyli.
Pani Leokadia była taka szczęśliwa, że udało się jej dotrzeć przed tron Matki Boskiej Częstochowskiej. Że przyjechała tu spełniając dobry uczynek – opiekując się osobą poruszającą się na wózku inwalidzkim. Bez niej ta osoba nie dostałaby się na Jasną Górę. Z tego szczęścia popełniła nieostrożność, która kosztowała ją utratę wszystkich zapracowanych pieniędzy. Gdy siedziała w Kaplicy Jasnogórskiej i się modliła, zauważyła, że pielgrzymi obchodzą na klęczkach ołtarz z obrazem Maryi i składają ofiary pieniężne. Postanowiła zrobić to samo. Wyjęła portmonetkę, a z niej odliczoną kwotę. Resztę pieniędzy schowała z powrotem. Następnie poszła z innymi „po ofierze”. Gdy wróciła na miejsce zauważyła, że torba, w której przechowywała portmonetkę, jest rozchylona. Zajrzała do środka. Pieniędzy nie było. I cyganek, które siedziały obok niej, też…
Cały świat omal nie usunął się jej spod stóp. Była zdruzgotana. Nie dała jednak tego po sobie poznać. Wróciła na nocleg z panem, którym się opiekowała. Następnego dnia rano mieli wracać. Postanowiła, że wróci jeszcze raz do kaplicy. Był piękny zachód słońca. Szła powolutku bijąc się z myślami. W pewnym momencie przystanęła nieopodal muru okalającego wzgórze jasnogórskie i nie wytrzymała – zaniosła się płaczem. Zeszło z niej całe napięcie. Łzy spływając przynosiły powoli ulgę. Nagle ktoś dotknął jej ramienia. Odwróciła się. Zobaczyła mężczyznę. Kilka kroków za nim stała kobieta z dzieckiem. Zapytał ją, czemu płacze. Nie zastanawiając się ani chwili opowiedziała mu całą historię. O prośbie niepełnosprawnego. Ciężkiej pracy na roli i pieniądzach zarobionych na pielgrzymkę. Przyjeździe na Jasną Górę. I kradzieży. Mężczyzna wysłuchał jej, a na koniec zapytał:
– Czy ma Pani coś, co może potwierdzić, kim Pani jest?
Pani Leokadia na szczęście miała przy sobie dokumenty. Nie trzymała ich razem z pieniędzmi. Obok dowodu osobistego miała zaświadczenie, że jest pensjonariuszką zakładu dla niepełnosprawnych intelektualnie. Pokazała to zaświadczenie. Mężczyzna podszedł do kobiety z dzieckiem, która stała nieopodal – jak się okazało, swojej żony i córki. Chwilę z nimi rozmawiał. Potem zawrócił i bez zbędnych słów wyjął plik pieniędzy.
– Proszę to przyjąć.
– Ale ja nie mogę. Nie umiem przyjąć pieniędzy. – broniła się pani Leokadia.
Mężczyzna był stanowczy. Wsunął jej pieniądze do kieszeni. I odszedł.
Pani Leokadia stała oniemiała. Zanim się otrząsnęła, nie było przy niej nikogo. Wsunęła rękę do kieszeni i wyjęła z niej plik darowanych pieniędzy.
Do dziś wyrzuca sobie, że nie zapytała swego darczyńcy, kim jest. Nie zanotowała nazwiska, adresu. Ale za to do dziś się za niego co dzień modli. A pamięć o tym, co ją spotkało 33 lata temu, jest w niej ciągle żywa. I odmieniła całe jej życie. Pani Leokadia wierzy w Boga, ludzi. Jest pogodna, otwarta i życzliwa. Wie, że nieszczęście może nieoczekiwanie przemienić się w szczęście.
Artur Laskowski
***
Lustro – cykl felietonów autorstwa Artura Laskowskiego, polityka społecznego, społecznika, dziennikarza na stałe współpracującego z „Wyszkowiakiem”. Pisze artykuły do „lustra”, by się w nim przejrzeć, popatrzeć na siebie, na swoje wybory. Pomyśleć choć przez chwilę, co robi, dokąd zmierza. Trochę w nawiązaniu do piosenki legendarnej „Republiki” pt. „Tak… tak, to ja” i słów „w końcu ci (sobie) powiem, to co myślę, tak prosto w twarz”. Zachęca do aktywności społecznej, obywatelskiej, podaje przykłady postaw i działań, które mogą zainspirować, natchnąć do działania, zwraca uwagę na sprawy społeczne pomijane lub niezauważane na co dzień.
Osoby, które chcą przekazać uwagi autorowi, proszone są o ich przesłanie mailem do Redakcji „Wyszkowiaka”, z podaniem swojego imienia, nazwiska i danych kontaktowych.