Śpiewają i tańczą od pięciu lat
(Zam: 23.01.2013 r., godz. 10.30)Rozmowa z prowadzącymi ZPiT „Oberek”, Danutą Deptułą i Stanisławem Kadłubowskim.
„Wyszkowiak” – Jak zaczęła się Pani przygoda z tańcem?
Danuta Deptuła – Nie myślałam, że będę zajmować się tańcem, ja kochałam i kocham śpiewać, występowałam w szkolnych chórach. Moja specjalizacja to taniec towarzyski, ale w pewnym momencie znudził mnie, ta precyzja, brak swobody. Dobry tancerz musi mieć opanowaną technikę, czyli prawidłowe ustawienie ciała, pracę nóg i rąk. W każdym rodzaju tańca jest najważniejsza, inna w każdym rodzaju tańca, chociaż one się zazębiają.
I tak zaczęła zajmować się Pani folklorem?
D.D. – Taniec ludowy zawsze był obecny w moim życiu, rodzice pięknie śpiewali i dobrze tańczyli, ojciec przed wojną grał w amatorskich teatrach. Wystawiali ambitny repertuar, w początkach lat 50. brał udział w jednym z pierwszych wystawień wesela kurpiowskiego na tym terenie. W naszym domu słuchało się płyt „Mazowsza”. Gdy rodzice wychodzili, zostawała z nami babcia i uczyła nas, jak tańczy się np. polkę trzęsionkę, jak oberka.
Panie Stanisławie, od jak dawna zajmuje się Pan muzyką?
Stanisław Kadłubowski – Od pierwszej klasy Liceum Pedagogicznego, gdzie obowiązkowa była gra na skrzypcach. Następnie Studium Nauczycielskie i Wyższa Szkoła Pedagogiczne w Olsztynie.
Skąd wzięła się pasja muzyczna, te zainteresowania?
S.K. – Dziś nie traktuję muzyki jako pasji, ale jako moją codzienność zawodową, którą staram się realizować jak najlepiej. Droga przez szkoły i studia doprowadziła mnie do pracy z dziećmi i młodzieżą, a to z kolei pociąga za sobą konieczność tworzenia różnorodnych opracowań muzycznych i akompaniamentów.
Na Zachodzie folklor jest trendy, to sposób na podkreślenie własnej odrębności wśród innych narodów.
D.D. – Wiele podróżowałam, i zauważyłam, że kiedy na dyskotekach we Włoszech, Węgrzech, Bułgarii czy w Rosji pojawiają się melodie tradycyjne, to młodzież wie, jak to zatańczyć. Są też duże możliwości twórczego przetwarzania (zespoły folkowe). U nas jest to chyba działalność trochę niszowa, choć rewelacyjna, jak np. twórczość kapeli Brodów, Kapeli ze Wsi Warszawa. Oni robią furorę w Europie.
Wasza praca to rekonstrukcja czy kontynuacja?
D.D. – Nie jesteśmy zespołem oryginalnym. Taniec, muzyka, nie były kiedyś rzeczą przypadkową, były uwarunkowane wieloma czynnikami. „Biały śpiew” brał się z tego, że gdy komuś coś w duszy grało, szedł do puszczy i wyśpiewywał to, echo to niosło, dawało ukojenie.
Czy ubiór był jednym z takich czynników?
D.D. – Im był biedniejszy region, tym miał piękniejszy strój, to była taka rekompensata. Dziewczyna mogła mieć jedną kieckę, ale ona była bardzo strojna, dopracowana, wypielęgnowana. W niej się szło tylko do kościoła, na wesela. Aby tańczyć „oryginalnie”, trzeba w ten sposób myśleć. Np. w Brazylii polonijne zespoły wzorują się na „Mazowszu”. Jest taka figura, dziewczyna trzyma chłopaka, on się wybija i robi „świecę”, ona go tylko podtrzymuje. Wymaga to techniki, wiedzy o podnoszeniu. Wygląda to lekko i zwiewnie. Jeśli ktoś tego nie potrafi, nie uda mu się. Oni chcieli to zrobić, nie wychodziło, więc wymyślili, że podniosą dziewczynę. Wtedy wszystkie spódnice, halki, zadzierały się do góry i było widać bieliznę. Tłumaczyłam, że to nie jest figura dla dziewczyn. Pytali, dlaczego. Dlatego, że dawniej kobiety nie nosiły bielizny, jak by to wyglądało? Nie było w tych tańcach szarpania, przerzucania dziewczyn, one nie pokazywały kolan, musiały być skromne.
Jakie grupy, zespoły, dotąd Pan prowadził?
S.K. – Pracując w szkołach prowadziłem zespoły wokalne i chóry. Praca w ogniskach muzycznych stworzyła możliwość prowadzenia zespołów instrumentalnych. Opiekowałem się też grupami śpiewaczymi osób dorosłych „Nadbużanie”, „Wyszkowiacy”, a obecnie z panią Danusią prowadzimy zespół „Oberek”.
Na ilu instrumentach potrafi Pan grać?
S.K. – Jak wspominałem, rozpoczynałem w liceum na skrzypcach. W trakcie studiów zrobiłem szkołę średnią muzyczną na akordeonie, a fortepian był instrumentem obowiązkowym, później także poznałem grę na gitarze. Najlepiej czuję się jednak trzymając w rekach akordeon, choć moja żona twierdzi, że najlepiej gram na nerwach.
Jaka, w Państwa ocenie, jest kondycja muzyki tradycyjnej we współczesnym życiu?
D.D. – Szkoda, że przedmiot muzyki w szkołach został okrojony. Młodzi nie potrafią teraz śpiewać. Nie śpiewają w szkole, kościele, w domu, zanika zwyczaj rodzinnego kolędowania. A to bardzo ważny element życia rodzinnego. W mojej rodzinie na imprezy rodzinne przywozimy śpiewniki i śpiewamy. Nie cierpię zwyczaju włączania telewizora w czasie spotkań, przy stole, to nieeleganckie. Chyba jest mniejsze zainteresowanie folklorem, u nas nie może powstać choć jedna grupa młodzieżowa, nie można skompletować tancerzy.
Co dla osób niestykających się przedtem z twórczością ludową jest największą trudnością?
S.K. – Mam wrażenie, że takich osób jest mało, może to dotyczyć głównie obcokrajowców i rodzin, gdzie bardzo mało się śpiewa i rozmawia na tematy polskiej historii i kultury. Większość z nas, w stopniu mniejszym czy większym, zetknęła się z muzyką i tańcem ludowym. Wystarczy chcieć i pod okiem instruktora popracować.
Ma Pan wieloletnie doświadczenie pedagogiczne. Jak ocenia Pan z tej perspektywy dzieci i młodzież, przychodzące do ogniska, rozpoczynające naukę?
S.K. – Nie przeprowadzam selekcji pod względem uzdolnień muzycznych. Uważam, że każdy, na poziomie podstawowym, powinien zetknąć się z muzyką, by zweryfikować swoje uzdolnienia i preferencje muzyczne. Moje doświadczenie pokazuje, że uczenie się muzyki może spełniać wielorakie funkcje. Zrealizowanie programu ogniska muzycznego wymaga systematycznych, codziennych ćwiczeń. Ta czysto edukacyjna funkcja zwykle realizowana jest przez nielicznych, tych najbardziej zdyscyplinowanych i pracowitych. Wiele osób przerywa naukę po dwóch, trzech latach. Dla innych muzyka jest odskocznią od codziennych zajęć, sposobem na konstruktywne wykorzystanie czasu, osiągnięcie wewnętrznego spokoju i relaksu lub drogą do nawiązywania znajomości z innymi ludźmi o podobnych zainteresowaniach. Te różnorodne potrzeby ludzi wymagają ode mnie indywidualnego podejścia i dostosowania do nich programu tak, by te spotkania z muzyką wiązały się przede wszystkich z przyjemnością, a nie ciężkim obowiązkiem.
Z czego wynika specyfika, odrębność stylów muzyki różnych regionów? Chodzi np. o styl śpiewania, tańczenia.
S.K. – Myślę, że Pani pytanie odnosi się do słynnego powiedzenia „co kraj, to obyczaj”, które de facto wyraża odrębność różnych społeczności, wynikającą ze specyfiki środowisk, w których żyją. Śpiew i taniec jest naturalnym nośnikiem myśli, wewnętrznych potrzeb, pragnień, problemów. Dla środowisk wiejskich muzyka stawała się pierwszym, często najszczerszym sposobem ekspresji i tak przez lata tworzyło coś, co dziś nazywamy folklorem. Przejmujemy go nie zastanawiając się, co było u źródeł powstania i tworzenia. Badacze folkloru skupiali się chyba też bardziej na zarejestrowaniu różnorodnych pieśni i tańców, niż nad taką analizą. Szukając odpowiedzi na to pytanie, trzeba by sięgnąć do najstarszych zapisów o życiu ludzi na wsi, obrzędach, pracy na roli czy innych zawodach, będących źródłem utrzymania. Ważne znaczenie ma też m.in. położenie geograficzne danego regionu. Np. okres zaborów pozostawił ślady w gwarze i melodyce. Mało jest już zespołów prezentujących autentyczny folklor. Większość na materiale melodii i tańców ludowych tworzy nowe obrazki sceniczne według pomysłów i inwencji twórczej instruktorów.
Jak więc dotrzeć do pierwotnej, oryginalnej formy tańca?
S.K. – Trzeba dotrzeć do najstarszych ludzi w danym regionie. Nie ma innej drogi.
Z perspektywy ponad czterdziestu lat jest zauważalna zmiana w percepcji twórczości ludowej?
S.K. – Wyraźnej zmiany nie widzę. Jestem świadkiem wspaniałego rozwoju zespołów dziecięcych i młodzieżowych w Leszczydole i Jackowie. Natomiast ograniczana liczba godzin lekcji muzyki w szkołach staje się utrudnieniem zarówno w odbiorze folkloru, jak i w ogóle percepcji muzyki.
Od dawna zajmuje się Pani działalnością artystyczną?
D.D. – Zaczęłam pracę w 1974 r. Prowadziłam w WOK „Hutnik” grupę tańca współczesnego. Tańczyła w nim m.in. Jola Wiśniewska, jej siostra Ania, dr Mrozowska, która miała wszelkie predyspozycje, by zostać dobrą tancerką, Marek Wiesiołek, Marek Napiórkowski, Ewa Zaorska. Pracowałam tam pięć lat. Pracowałam również w obecnym Zespole Szkół nr 1 w Wyszkowie.
Ale potem na długie lata trafiła Pani do Ostrołęki.
D.D. – W Wojewódzkim Domu Kultury w Ostrołęce pracowałam od 1981 r., założyłam tam klub tańca towarzyskiego „Fan”, który chyba działa do tej pory. Wymyśliłam turnieje tańca „O złotą podwiązkę”, w pewnym momencie były nawet turniejami o mistrzostwa Polski, w niższych klasach. Po kilku latach pracy zapragnęłam spróbować czegoś innego. Przy zakładach celulozowych był zespół ludowy „Kurpie” i Wacław Główczyk (ówczesny dyrektor WOK w Ostrołęce) zaproponował mi jego prowadzenie. Otworzyłam swoją Szkołę Tańca „Dance”, w OOK prowadziłam grupę dziecięcą „Piegusy”. Robiłam tzw. maratony taneczne. Przez trzy dni ludzie oglądali różne zespoły, był taniec towarzyski, współczesny, ludowy, pełen przekrój, można było coś dla siebie wybrać.
Zawodowo związała się Pani również z Brazylią.
D.D. – Gdy pracowałam w OOK w Ostrołęce, otrzymałam propozycję wyjazdu do Brazylii w charakterze instruktora. Mieszkałam koło Kurytyby, w Colonii Murici, miejscowości, w której ok. 80 proc. mieszkańców miało polskie pochodzenie. Gdy stamtąd odjeżdżałam, były trzy grupy – maluchy, starsze i nastolatki. Poznałam tam mnóstwo wspaniałych ludzi. Mam kontakt z tymi grupami, nawet ostatnio planowałam tam pojechać, regularnie do siebie dzwonimy, piszemy.
Zbliżamy się do momentu narodzin „Oberka”.
D.D. – Po powrocie do Polski wróciłam do Wyszkowa. Spotkał mnie Stanisław Kadłubowski i zaproponował pracę w Zespole Szkół na Polonezie, a jego dyrektor Szczerba – przygotowanie koncertu na nadanie imienia gimnazjum. Pracowałam tam pięć lat. Wspólnie z p. Stanisławem robiliśmy też wesele kurpiowskie z „Wyszkowiakami”. Zobaczył je p. Artur Laskowski (ówczesny dyrektor WOK „Hutnik”) i zaproponował przygotowanie korowodów dożynkowych z udziałem wszystkich działających wtedy zespołów. Powstał wtedy pomysł, by stworzyć jeden zespół. Nie wszystkie grupy z tym się zgodziły, poza tym przekonałam się, że tak duża grupa nie jest mobilna, nie wszyscy też wytrzymywali kondycyjnie. Wymyśliłam widowiska, w których brałyby udział osoby z innej, niż taneczna, grupy. Niestety, większość z nich obraziła się na mnie.
Obecny skład grupy jest optymalny?
D.D. – Według mnie grupa powinna trzymać poziom, inaczej nie ma to sensu. Po jakimś czasie widać, czy to rozwojowa grupa. Ostateczny skład „Oberka” wykrystalizował się w 2009 r. Wymagam, ale nie chcę z nich wycisnąć ostatnie siły. Jeśli ktoś źle się czuje, powinien usiąść i odpocząć. Podejrzewano mnie nawet, że chcę ich zamordować (śmiech).„Oberek” jest grupą na każdą scenę, mobilną, wszyscy śpiewają, tańczą. Skompletowanie osób do takiego zespołu nie jest łatwe, najtrudniej znaleźć mężczyzn, którzy na emeryturze chcieliby udzielać się w takich grupach.
Podobno dobry akompaniator, instrumentalista, jest dla zespołów niezwykle cenny.
S.K. – Zgadzam się, ale dobrym akompaniatorem do piosenek i tańców ludowych jest osoba urodzona i wychowana w tym konkretnym środowisku. Inni mogą tylko z większym lub mniejszym efektem naśladować jego grę.
Czy łatwo „zgrać” zespół ?
S.K. – Koordynowanie pracą zespołu jest trudne zarówno pod względem muzycznym, jak i organizacyjnym. Śpiew wielogłosowy wymaga dłuższych przygotowań i nie zawsze da się osiągnąć zamierzony efekt. Natomiast w kwestiach organizacyjnych potrzebna jest przychylność dyrekcji danego ośrodka. Poza tym uczestnictwo w grupie zawsze wymaga wzajemnej tolerancji, wyrozumiałości i świadomości, że każdy pracuje dla dobra całej grupy.
Jak Pan ocenia pracę z „Oberkiem”?
S.K. – Bardzo dobrze. Członkowie zespołu chętnie śpiewają, tańczą, często odnoszę wrażenie, że sprawia im to bardzo dużo radości i spełnienia. Podziwiam też ich kondycję.
Przed wami wielki dzień.
D.D. – Ten jubileusz będzie sprawdzianem. Przygotowane są trzy suity, dwie nowe. Novum tej premiery jest duży udział tańca, śpiew wielogłosowy, który jest trudniejszy. Mamy trochę nowych strojów. Urząd Miejski podarował nam buty, mamy te wymarzone trzewiczki. Na początku koncertu widzowie obejrzą prezentację multimedialną, pokażemy historię zespołu. Gościnnie wystąpi zespół ze szkoły w Porządziu. Będziemy uczyć piosenki ludowej, widownia otrzyma teksty.
Czego życzyć „pięciolatkom”?
D.D. – Ja zawsze podkreślam, że chciałabym, żebyśmy byli zdrowi, żebyśmy mogli tańczyć, pracować, by do zespołu dołączały nowe osoby. Cieszę się, że mam takich ludzi, dobrych, bo są sukcesy, oby tak dalej. Można nam życzyć życzliwości władz, przekonania otoczenia, że starsi są potrzebni. Teraz jest moda na młodość. A to, co robią starsi, jest wartościowe i potrzebne, cieszy mnie, że mają potrzebę wyjść z domu i robić coś, i to na poziomie. Wszyscy będziemy starzy, młodsi już nie. W wieku lat dwudziestu nie będzie się już miało szesnastu, a pięćdziesiąt, sześćdziesiąt – tak. Inwestujmy w młodych, ale doceniajmy starszych. Największym sukcesem jest nasze istnienie od pięciu lat, to, że członkowie grupy kochają to, co robią, czynią to z przekonaniem, zależy im na dobrej pracy, występach, pielęgnowaniu tradycji. W swojej grupie wiekowej są na dobrym poziomie. Chciałabym wystąpić z nimi na jakiejś naprawdę dużej imprezie.
Rozmawiała Ewa Elward
Danuta Deptuła – Nie myślałam, że będę zajmować się tańcem, ja kochałam i kocham śpiewać, występowałam w szkolnych chórach. Moja specjalizacja to taniec towarzyski, ale w pewnym momencie znudził mnie, ta precyzja, brak swobody. Dobry tancerz musi mieć opanowaną technikę, czyli prawidłowe ustawienie ciała, pracę nóg i rąk. W każdym rodzaju tańca jest najważniejsza, inna w każdym rodzaju tańca, chociaż one się zazębiają.
I tak zaczęła zajmować się Pani folklorem?
D.D. – Taniec ludowy zawsze był obecny w moim życiu, rodzice pięknie śpiewali i dobrze tańczyli, ojciec przed wojną grał w amatorskich teatrach. Wystawiali ambitny repertuar, w początkach lat 50. brał udział w jednym z pierwszych wystawień wesela kurpiowskiego na tym terenie. W naszym domu słuchało się płyt „Mazowsza”. Gdy rodzice wychodzili, zostawała z nami babcia i uczyła nas, jak tańczy się np. polkę trzęsionkę, jak oberka.
Panie Stanisławie, od jak dawna zajmuje się Pan muzyką?
Stanisław Kadłubowski – Od pierwszej klasy Liceum Pedagogicznego, gdzie obowiązkowa była gra na skrzypcach. Następnie Studium Nauczycielskie i Wyższa Szkoła Pedagogiczne w Olsztynie.
Skąd wzięła się pasja muzyczna, te zainteresowania?
S.K. – Dziś nie traktuję muzyki jako pasji, ale jako moją codzienność zawodową, którą staram się realizować jak najlepiej. Droga przez szkoły i studia doprowadziła mnie do pracy z dziećmi i młodzieżą, a to z kolei pociąga za sobą konieczność tworzenia różnorodnych opracowań muzycznych i akompaniamentów.
Na Zachodzie folklor jest trendy, to sposób na podkreślenie własnej odrębności wśród innych narodów.
D.D. – Wiele podróżowałam, i zauważyłam, że kiedy na dyskotekach we Włoszech, Węgrzech, Bułgarii czy w Rosji pojawiają się melodie tradycyjne, to młodzież wie, jak to zatańczyć. Są też duże możliwości twórczego przetwarzania (zespoły folkowe). U nas jest to chyba działalność trochę niszowa, choć rewelacyjna, jak np. twórczość kapeli Brodów, Kapeli ze Wsi Warszawa. Oni robią furorę w Europie.
Wasza praca to rekonstrukcja czy kontynuacja?
D.D. – Nie jesteśmy zespołem oryginalnym. Taniec, muzyka, nie były kiedyś rzeczą przypadkową, były uwarunkowane wieloma czynnikami. „Biały śpiew” brał się z tego, że gdy komuś coś w duszy grało, szedł do puszczy i wyśpiewywał to, echo to niosło, dawało ukojenie.
Czy ubiór był jednym z takich czynników?
D.D. – Im był biedniejszy region, tym miał piękniejszy strój, to była taka rekompensata. Dziewczyna mogła mieć jedną kieckę, ale ona była bardzo strojna, dopracowana, wypielęgnowana. W niej się szło tylko do kościoła, na wesela. Aby tańczyć „oryginalnie”, trzeba w ten sposób myśleć. Np. w Brazylii polonijne zespoły wzorują się na „Mazowszu”. Jest taka figura, dziewczyna trzyma chłopaka, on się wybija i robi „świecę”, ona go tylko podtrzymuje. Wymaga to techniki, wiedzy o podnoszeniu. Wygląda to lekko i zwiewnie. Jeśli ktoś tego nie potrafi, nie uda mu się. Oni chcieli to zrobić, nie wychodziło, więc wymyślili, że podniosą dziewczynę. Wtedy wszystkie spódnice, halki, zadzierały się do góry i było widać bieliznę. Tłumaczyłam, że to nie jest figura dla dziewczyn. Pytali, dlaczego. Dlatego, że dawniej kobiety nie nosiły bielizny, jak by to wyglądało? Nie było w tych tańcach szarpania, przerzucania dziewczyn, one nie pokazywały kolan, musiały być skromne.
Jakie grupy, zespoły, dotąd Pan prowadził?
S.K. – Pracując w szkołach prowadziłem zespoły wokalne i chóry. Praca w ogniskach muzycznych stworzyła możliwość prowadzenia zespołów instrumentalnych. Opiekowałem się też grupami śpiewaczymi osób dorosłych „Nadbużanie”, „Wyszkowiacy”, a obecnie z panią Danusią prowadzimy zespół „Oberek”.
Na ilu instrumentach potrafi Pan grać?
S.K. – Jak wspominałem, rozpoczynałem w liceum na skrzypcach. W trakcie studiów zrobiłem szkołę średnią muzyczną na akordeonie, a fortepian był instrumentem obowiązkowym, później także poznałem grę na gitarze. Najlepiej czuję się jednak trzymając w rekach akordeon, choć moja żona twierdzi, że najlepiej gram na nerwach.
Jaka, w Państwa ocenie, jest kondycja muzyki tradycyjnej we współczesnym życiu?
D.D. – Szkoda, że przedmiot muzyki w szkołach został okrojony. Młodzi nie potrafią teraz śpiewać. Nie śpiewają w szkole, kościele, w domu, zanika zwyczaj rodzinnego kolędowania. A to bardzo ważny element życia rodzinnego. W mojej rodzinie na imprezy rodzinne przywozimy śpiewniki i śpiewamy. Nie cierpię zwyczaju włączania telewizora w czasie spotkań, przy stole, to nieeleganckie. Chyba jest mniejsze zainteresowanie folklorem, u nas nie może powstać choć jedna grupa młodzieżowa, nie można skompletować tancerzy.
Co dla osób niestykających się przedtem z twórczością ludową jest największą trudnością?
S.K. – Mam wrażenie, że takich osób jest mało, może to dotyczyć głównie obcokrajowców i rodzin, gdzie bardzo mało się śpiewa i rozmawia na tematy polskiej historii i kultury. Większość z nas, w stopniu mniejszym czy większym, zetknęła się z muzyką i tańcem ludowym. Wystarczy chcieć i pod okiem instruktora popracować.
Ma Pan wieloletnie doświadczenie pedagogiczne. Jak ocenia Pan z tej perspektywy dzieci i młodzież, przychodzące do ogniska, rozpoczynające naukę?
S.K. – Nie przeprowadzam selekcji pod względem uzdolnień muzycznych. Uważam, że każdy, na poziomie podstawowym, powinien zetknąć się z muzyką, by zweryfikować swoje uzdolnienia i preferencje muzyczne. Moje doświadczenie pokazuje, że uczenie się muzyki może spełniać wielorakie funkcje. Zrealizowanie programu ogniska muzycznego wymaga systematycznych, codziennych ćwiczeń. Ta czysto edukacyjna funkcja zwykle realizowana jest przez nielicznych, tych najbardziej zdyscyplinowanych i pracowitych. Wiele osób przerywa naukę po dwóch, trzech latach. Dla innych muzyka jest odskocznią od codziennych zajęć, sposobem na konstruktywne wykorzystanie czasu, osiągnięcie wewnętrznego spokoju i relaksu lub drogą do nawiązywania znajomości z innymi ludźmi o podobnych zainteresowaniach. Te różnorodne potrzeby ludzi wymagają ode mnie indywidualnego podejścia i dostosowania do nich programu tak, by te spotkania z muzyką wiązały się przede wszystkich z przyjemnością, a nie ciężkim obowiązkiem.
Z czego wynika specyfika, odrębność stylów muzyki różnych regionów? Chodzi np. o styl śpiewania, tańczenia.
S.K. – Myślę, że Pani pytanie odnosi się do słynnego powiedzenia „co kraj, to obyczaj”, które de facto wyraża odrębność różnych społeczności, wynikającą ze specyfiki środowisk, w których żyją. Śpiew i taniec jest naturalnym nośnikiem myśli, wewnętrznych potrzeb, pragnień, problemów. Dla środowisk wiejskich muzyka stawała się pierwszym, często najszczerszym sposobem ekspresji i tak przez lata tworzyło coś, co dziś nazywamy folklorem. Przejmujemy go nie zastanawiając się, co było u źródeł powstania i tworzenia. Badacze folkloru skupiali się chyba też bardziej na zarejestrowaniu różnorodnych pieśni i tańców, niż nad taką analizą. Szukając odpowiedzi na to pytanie, trzeba by sięgnąć do najstarszych zapisów o życiu ludzi na wsi, obrzędach, pracy na roli czy innych zawodach, będących źródłem utrzymania. Ważne znaczenie ma też m.in. położenie geograficzne danego regionu. Np. okres zaborów pozostawił ślady w gwarze i melodyce. Mało jest już zespołów prezentujących autentyczny folklor. Większość na materiale melodii i tańców ludowych tworzy nowe obrazki sceniczne według pomysłów i inwencji twórczej instruktorów.
Jak więc dotrzeć do pierwotnej, oryginalnej formy tańca?
S.K. – Trzeba dotrzeć do najstarszych ludzi w danym regionie. Nie ma innej drogi.
Z perspektywy ponad czterdziestu lat jest zauważalna zmiana w percepcji twórczości ludowej?
S.K. – Wyraźnej zmiany nie widzę. Jestem świadkiem wspaniałego rozwoju zespołów dziecięcych i młodzieżowych w Leszczydole i Jackowie. Natomiast ograniczana liczba godzin lekcji muzyki w szkołach staje się utrudnieniem zarówno w odbiorze folkloru, jak i w ogóle percepcji muzyki.
Od dawna zajmuje się Pani działalnością artystyczną?
D.D. – Zaczęłam pracę w 1974 r. Prowadziłam w WOK „Hutnik” grupę tańca współczesnego. Tańczyła w nim m.in. Jola Wiśniewska, jej siostra Ania, dr Mrozowska, która miała wszelkie predyspozycje, by zostać dobrą tancerką, Marek Wiesiołek, Marek Napiórkowski, Ewa Zaorska. Pracowałam tam pięć lat. Pracowałam również w obecnym Zespole Szkół nr 1 w Wyszkowie.
Ale potem na długie lata trafiła Pani do Ostrołęki.
D.D. – W Wojewódzkim Domu Kultury w Ostrołęce pracowałam od 1981 r., założyłam tam klub tańca towarzyskiego „Fan”, który chyba działa do tej pory. Wymyśliłam turnieje tańca „O złotą podwiązkę”, w pewnym momencie były nawet turniejami o mistrzostwa Polski, w niższych klasach. Po kilku latach pracy zapragnęłam spróbować czegoś innego. Przy zakładach celulozowych był zespół ludowy „Kurpie” i Wacław Główczyk (ówczesny dyrektor WOK w Ostrołęce) zaproponował mi jego prowadzenie. Otworzyłam swoją Szkołę Tańca „Dance”, w OOK prowadziłam grupę dziecięcą „Piegusy”. Robiłam tzw. maratony taneczne. Przez trzy dni ludzie oglądali różne zespoły, był taniec towarzyski, współczesny, ludowy, pełen przekrój, można było coś dla siebie wybrać.
Zawodowo związała się Pani również z Brazylią.
D.D. – Gdy pracowałam w OOK w Ostrołęce, otrzymałam propozycję wyjazdu do Brazylii w charakterze instruktora. Mieszkałam koło Kurytyby, w Colonii Murici, miejscowości, w której ok. 80 proc. mieszkańców miało polskie pochodzenie. Gdy stamtąd odjeżdżałam, były trzy grupy – maluchy, starsze i nastolatki. Poznałam tam mnóstwo wspaniałych ludzi. Mam kontakt z tymi grupami, nawet ostatnio planowałam tam pojechać, regularnie do siebie dzwonimy, piszemy.
Zbliżamy się do momentu narodzin „Oberka”.
D.D. – Po powrocie do Polski wróciłam do Wyszkowa. Spotkał mnie Stanisław Kadłubowski i zaproponował pracę w Zespole Szkół na Polonezie, a jego dyrektor Szczerba – przygotowanie koncertu na nadanie imienia gimnazjum. Pracowałam tam pięć lat. Wspólnie z p. Stanisławem robiliśmy też wesele kurpiowskie z „Wyszkowiakami”. Zobaczył je p. Artur Laskowski (ówczesny dyrektor WOK „Hutnik”) i zaproponował przygotowanie korowodów dożynkowych z udziałem wszystkich działających wtedy zespołów. Powstał wtedy pomysł, by stworzyć jeden zespół. Nie wszystkie grupy z tym się zgodziły, poza tym przekonałam się, że tak duża grupa nie jest mobilna, nie wszyscy też wytrzymywali kondycyjnie. Wymyśliłam widowiska, w których brałyby udział osoby z innej, niż taneczna, grupy. Niestety, większość z nich obraziła się na mnie.
Obecny skład grupy jest optymalny?
D.D. – Według mnie grupa powinna trzymać poziom, inaczej nie ma to sensu. Po jakimś czasie widać, czy to rozwojowa grupa. Ostateczny skład „Oberka” wykrystalizował się w 2009 r. Wymagam, ale nie chcę z nich wycisnąć ostatnie siły. Jeśli ktoś źle się czuje, powinien usiąść i odpocząć. Podejrzewano mnie nawet, że chcę ich zamordować (śmiech).„Oberek” jest grupą na każdą scenę, mobilną, wszyscy śpiewają, tańczą. Skompletowanie osób do takiego zespołu nie jest łatwe, najtrudniej znaleźć mężczyzn, którzy na emeryturze chcieliby udzielać się w takich grupach.
Podobno dobry akompaniator, instrumentalista, jest dla zespołów niezwykle cenny.
S.K. – Zgadzam się, ale dobrym akompaniatorem do piosenek i tańców ludowych jest osoba urodzona i wychowana w tym konkretnym środowisku. Inni mogą tylko z większym lub mniejszym efektem naśladować jego grę.
Czy łatwo „zgrać” zespół ?
S.K. – Koordynowanie pracą zespołu jest trudne zarówno pod względem muzycznym, jak i organizacyjnym. Śpiew wielogłosowy wymaga dłuższych przygotowań i nie zawsze da się osiągnąć zamierzony efekt. Natomiast w kwestiach organizacyjnych potrzebna jest przychylność dyrekcji danego ośrodka. Poza tym uczestnictwo w grupie zawsze wymaga wzajemnej tolerancji, wyrozumiałości i świadomości, że każdy pracuje dla dobra całej grupy.
Jak Pan ocenia pracę z „Oberkiem”?
S.K. – Bardzo dobrze. Członkowie zespołu chętnie śpiewają, tańczą, często odnoszę wrażenie, że sprawia im to bardzo dużo radości i spełnienia. Podziwiam też ich kondycję.
Przed wami wielki dzień.
D.D. – Ten jubileusz będzie sprawdzianem. Przygotowane są trzy suity, dwie nowe. Novum tej premiery jest duży udział tańca, śpiew wielogłosowy, który jest trudniejszy. Mamy trochę nowych strojów. Urząd Miejski podarował nam buty, mamy te wymarzone trzewiczki. Na początku koncertu widzowie obejrzą prezentację multimedialną, pokażemy historię zespołu. Gościnnie wystąpi zespół ze szkoły w Porządziu. Będziemy uczyć piosenki ludowej, widownia otrzyma teksty.
Czego życzyć „pięciolatkom”?
D.D. – Ja zawsze podkreślam, że chciałabym, żebyśmy byli zdrowi, żebyśmy mogli tańczyć, pracować, by do zespołu dołączały nowe osoby. Cieszę się, że mam takich ludzi, dobrych, bo są sukcesy, oby tak dalej. Można nam życzyć życzliwości władz, przekonania otoczenia, że starsi są potrzebni. Teraz jest moda na młodość. A to, co robią starsi, jest wartościowe i potrzebne, cieszy mnie, że mają potrzebę wyjść z domu i robić coś, i to na poziomie. Wszyscy będziemy starzy, młodsi już nie. W wieku lat dwudziestu nie będzie się już miało szesnastu, a pięćdziesiąt, sześćdziesiąt – tak. Inwestujmy w młodych, ale doceniajmy starszych. Największym sukcesem jest nasze istnienie od pięciu lat, to, że członkowie grupy kochają to, co robią, czynią to z przekonaniem, zależy im na dobrej pracy, występach, pielęgnowaniu tradycji. W swojej grupie wiekowej są na dobrym poziomie. Chciałabym wystąpić z nimi na jakiejś naprawdę dużej imprezie.
Rozmawiała Ewa Elward
Napisz komentarz
- Komentarze naruszające netykietę nie będą publikowane.
- Komentarze promujące własne np. strony, produkty itp. nie będą publikowane.
- Za treść komentarza odpowiada jego autor.
- Regulamin komentowania w serwisie wyszkowiak.pl