Wrzosy w lesie
[w:] „Wyszkowiak” nr 36/2010 z 7 września 2010 r.
Wrzesień. Niby jeszcze lato, a już jakby nie. W powietrzu czuje się powiew chłodu jesieni. Dzieje się tak zapewne za sprawą pogody, która w ostatnich dniach sierpnia nie rozpieszczała.
Wrzesień ma dla mnie szczególne znaczenie. Pierwszego września urodziła się moja sześcioletnia córeczka Weronika. Piątego września urodziłam się ja. A pomiędzy tymi datami, tj. czwartego września, moja najstarsza córka Rozalka ma imieniny. Tak jakoś to się wszystko ułożyło po kolei. Moja najmłodsza latorośl Lila, która skończyła ósmy miesiąc życia, lecz przyszła na świat w dniu przesilenia zimowego, tj. dwudziestego pierwszego grudnia, też ma swój udział w istocie września – jak się okazuje. Wrzesień bowiem jest miesiącem wrzosów. Kwitną wtedy pięknie, wyścielają dywany w lesie. Wrześniowy spacer po wrzosowiskach jest wspaniałym i terapeutycznym doświadczeniem, które pomoże nam zniwelować w sobie wszytki objawy stresów życia we współczesnym świecie. Dlatego jestem orędowniczką tych wrześniowych wycieczek na wrzosowiska, bo naprawdę dają coś niezwykłego.
Kiedyś wierzono, że we wrzosach siedzą odpowiednie tym kwiatom rusałki bądź elfy. Dobre. Dlatego spacer po wrzosowiskach był zawsze dobrym pomysłem, a w przestrzeń ludowego sacrum można było wejść spokojnie, bez ograniczeń. Nic złego bowiem nas tam nie miało spotkać. Rusałki z wrzosowisk – według wierzeń słowiańskich – miały pomagać przy zbieraniu wrzosowego miodu. Tj. czuwały nad komponentami. Jeszcze teraz słyszałam wśród Kurpiów Nadbużańskich (starszej daty), że „mielą rusałki wrzosowe kwiaty”.
Powracając do września, Lila ma „dobrą rękę” do koloru typu „lila róż”, zwanego również wrzosowym. Tak się składa, że wszelkie kocyki, ubranka i inne prezenty, jakie przynosi się dzidziusiowi podczas odwiedzin – od naszych znajomych w większości dostawała w kolorze lilowym. Działało to poza świadomością wszystkich. – Taki kolor mi do małej pasował – mówili przyjaciele, wręczając prezenty.
Przedpołudniowe godziny. Ciężkie, deszczowe chmury wiszą nad Bugiem. Lecz pogoda jest ciepła i sympatyczna. Przed południem odbywam zawsze spacer z Lilą. Spacer ma charakter „wózkowy”. Wózek – jak na ironię – też jest w kolorze liliowym. Nie został kupiony z premedytacją. Stanowił jedyny i ostatni egzemplarz modelu, który uznaliśmy z Przemkiem za najbardziej odpowiedni naszym warunkom wiejskiego bytowania. Zatem z wózkiem liliowym, z Lilą wewnątrz wózka, wyruszyłam do lasu, aby dzidziuś mógł pooddychać eterycznymi olejkami drzew. Kiedy dotarłyśmy na wrzosowiska w głębi lasu, aż dech zaparło w piersiach. Wilgotne wrzosy lśniły w chłodnym przedpołudniowym słońcu. Ich intensywny kolor komponował znakomicie z jaskrawą zielenią traw. Poczułam się jak w domu. Tym bardziej, że mój dom w całym swoim charakterze jest połączony z przyrodą. Na jaskrawozielonych (jak trawa) ścianach suszą się wrzosy. Na ścianach pomarańczowych, nawiązujących do ciepłych zachodów słońca, wisi łubin, kwiaty zebrane wśród rosnących zbóż, bławatki.
Stojąc tam, w lesie, przyszła mi do głowy opowieść pewnej starszej kobiety, mieszkającej w chacie nad Bugiem. Wraz z córeczkami odwiedziłam ją niedawno.
- Któregoś dnia, chyba to było we wrześniu, zapukał ktoś do drzwi. Wzięłam laskę i podeszłam do okna. Ale nikogo nie było. Otworzyłam więc drzwi. A na zewnątrz wiecie kto stał? – staruszka zawiesiła głos.
- Kto, kto? – dopytywały dziewczynki.
- Rusałki. Dwie. Wrzosowe, bo to wrzesień – odparła tajemniczo.
- A jak wyglądały? – dopytywały się dzieci.
- Tak, jak wy – odparła z uśmiechem.
Tym porównaniem i świadomością, że ktoś widział bajkowe istoty, dzieci podekscytowane były do samego wieczora. Taka jest bowiem siła ludowych opowieści. Dlatego trzeba dbać, aby nigdy nie zniknęły wraz z ostatnimi bajarkami.
Daria Galant
Wrzesień ma dla mnie szczególne znaczenie. Pierwszego września urodziła się moja sześcioletnia córeczka Weronika. Piątego września urodziłam się ja. A pomiędzy tymi datami, tj. czwartego września, moja najstarsza córka Rozalka ma imieniny. Tak jakoś to się wszystko ułożyło po kolei. Moja najmłodsza latorośl Lila, która skończyła ósmy miesiąc życia, lecz przyszła na świat w dniu przesilenia zimowego, tj. dwudziestego pierwszego grudnia, też ma swój udział w istocie września – jak się okazuje. Wrzesień bowiem jest miesiącem wrzosów. Kwitną wtedy pięknie, wyścielają dywany w lesie. Wrześniowy spacer po wrzosowiskach jest wspaniałym i terapeutycznym doświadczeniem, które pomoże nam zniwelować w sobie wszytki objawy stresów życia we współczesnym świecie. Dlatego jestem orędowniczką tych wrześniowych wycieczek na wrzosowiska, bo naprawdę dają coś niezwykłego.
Kiedyś wierzono, że we wrzosach siedzą odpowiednie tym kwiatom rusałki bądź elfy. Dobre. Dlatego spacer po wrzosowiskach był zawsze dobrym pomysłem, a w przestrzeń ludowego sacrum można było wejść spokojnie, bez ograniczeń. Nic złego bowiem nas tam nie miało spotkać. Rusałki z wrzosowisk – według wierzeń słowiańskich – miały pomagać przy zbieraniu wrzosowego miodu. Tj. czuwały nad komponentami. Jeszcze teraz słyszałam wśród Kurpiów Nadbużańskich (starszej daty), że „mielą rusałki wrzosowe kwiaty”.
Powracając do września, Lila ma „dobrą rękę” do koloru typu „lila róż”, zwanego również wrzosowym. Tak się składa, że wszelkie kocyki, ubranka i inne prezenty, jakie przynosi się dzidziusiowi podczas odwiedzin – od naszych znajomych w większości dostawała w kolorze lilowym. Działało to poza świadomością wszystkich. – Taki kolor mi do małej pasował – mówili przyjaciele, wręczając prezenty.
Przedpołudniowe godziny. Ciężkie, deszczowe chmury wiszą nad Bugiem. Lecz pogoda jest ciepła i sympatyczna. Przed południem odbywam zawsze spacer z Lilą. Spacer ma charakter „wózkowy”. Wózek – jak na ironię – też jest w kolorze liliowym. Nie został kupiony z premedytacją. Stanowił jedyny i ostatni egzemplarz modelu, który uznaliśmy z Przemkiem za najbardziej odpowiedni naszym warunkom wiejskiego bytowania. Zatem z wózkiem liliowym, z Lilą wewnątrz wózka, wyruszyłam do lasu, aby dzidziuś mógł pooddychać eterycznymi olejkami drzew. Kiedy dotarłyśmy na wrzosowiska w głębi lasu, aż dech zaparło w piersiach. Wilgotne wrzosy lśniły w chłodnym przedpołudniowym słońcu. Ich intensywny kolor komponował znakomicie z jaskrawą zielenią traw. Poczułam się jak w domu. Tym bardziej, że mój dom w całym swoim charakterze jest połączony z przyrodą. Na jaskrawozielonych (jak trawa) ścianach suszą się wrzosy. Na ścianach pomarańczowych, nawiązujących do ciepłych zachodów słońca, wisi łubin, kwiaty zebrane wśród rosnących zbóż, bławatki.
Stojąc tam, w lesie, przyszła mi do głowy opowieść pewnej starszej kobiety, mieszkającej w chacie nad Bugiem. Wraz z córeczkami odwiedziłam ją niedawno.
- Któregoś dnia, chyba to było we wrześniu, zapukał ktoś do drzwi. Wzięłam laskę i podeszłam do okna. Ale nikogo nie było. Otworzyłam więc drzwi. A na zewnątrz wiecie kto stał? – staruszka zawiesiła głos.
- Kto, kto? – dopytywały dziewczynki.
- Rusałki. Dwie. Wrzosowe, bo to wrzesień – odparła tajemniczo.
- A jak wyglądały? – dopytywały się dzieci.
- Tak, jak wy – odparła z uśmiechem.
Tym porównaniem i świadomością, że ktoś widział bajkowe istoty, dzieci podekscytowane były do samego wieczora. Taka jest bowiem siła ludowych opowieści. Dlatego trzeba dbać, aby nigdy nie zniknęły wraz z ostatnimi bajarkami.
Daria Galant