Menu górne

REKLAMA

  • Reklama
Dziś jest 23 kwietnia 2024 r., imieniny Jerzego, Wojciecha



Wyszków jak obraz Moneta

(Zam: 22.11.2018 r., godz. 18.52)

Kolorowe, tętniące życiem – takim przedwojenny Wyszków zapamiętał Eugeniusz Daszkowski, który urodził się 12 lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości.

„Wyszkowiak”: Mówi Pan, że wciąż miewa sny związane z Wyszkowem. Co takiego jest w tym mieście, że ciągle wraca Pan do niego myślami?
Eugeniusz Daszkowski:
– To magia przedwojennego obrazu, którą trudno wytłumaczyć. Przedwojenny Wyszków to było kolorowe i rozbawione miasto, pełne Żydów, funkcjonowały dwie plaże, statek pasażerski. Było jak w obrazach Moneta. Wracałem z przedszkola położonego po sąsiedzku od domu czasem 2-3 godziny, tak mnie wszystko interesowało wokół. Obecny Wyszków jest dla mnie miastem ciekawym, ale zimnym, a tamten przedwojenny Wyszków był miastem gorącym, pełnym kolorów. Pamiętam wozy rozwożące piwo Haberbuscha, odpusty wyszkowskie 1 września, które ciągnęły się prawie do mojego domu, stragany, dwie karuzele, diabelski młyn obok kina położonego vis a vis bóżnicy. Do kina mama nie pozwalała mi chodzić, bo miałem 5-6 lat, ale z bratem zbieraliśmy butelki, szkło, pakowaliśmy na wózek i dostarczaliśmy do huty szkła – tam zawsze zarabialiśmy tyle, by wystarczało na film. Oglądałem „King Konga”, „Znachora”, „Obronę Częstochowy”, „Gabinet figur woskowych”. Siedzieliśmy na pierwszych ławkach, przy czym kino było podzielone na trzy sektory – ławki po 20 gr, dalsze po 50 gr, a te najwygodniejsze loże po 1 zł. Przed wojną obejrzałem mnóstwo filmów mając zaledwie 5-7 lat.

Mówi się, że dziś Polacy są skłóceni. Z kolei z tego, co Pan mówi wynika, że w przedwojennym Wyszkowie ludzie inaczej ze sobą żyli, bardziej wspólnotowo.
– Mieszkało wtedy 7 tys. Żydów, ale antysemickich nastrojów aż do 1938 r. nie wyczuwałem. Dopiero kiedy Niemcy zajęli Czechosłowację i zaczęto pokazywać Hitlera, były antyżydowskie noce, antysemityzm w Wyszkowie się pojawił. W kinie w czasie kronik filmowych, kiedy pokazywano z Niemiec antyżydowskie sceny, Żydzi siedzący na widowni tupali, krzyczeli. Kiedy pokazywana była francuska kronika filmowa (takie przeważnie wyświetlano), był spokój i rozpoczynał się film.
Wyszków to było miasto ludzi ze sobą zżytych. W przedwojennym Wyszkowie funkcjonowały dwie duże plaże – jedna po wyszkowskiej stronie, z której korzystali przeważnie Żydzi i druga, rybienkowska po drugiej stronie rzeki – tam byli warszawiacy, wyszkowianie i w każdą sobotę czy niedzielę odbywały się tam popisy polskich ułanów. Kurierzy z plecakami jeździli na rowerach i sprzedawali gazety. Sklepy były na ogół żydowskie. Kiedy chodziłem po zakupy do Żydówki sprzedającej w sklepie na początku ul. Kościuszki, można tam było kupić wszystko, aż się nie chce wierzyć. Na stołach przed sklepem były suszone ryby, stały bambusowe wędki, wisiały duże kiście bananów, a w sklepie były np. moje ulubione chałwy. Zawsze, kiedy robiliśmy zakupy, Żydówka pytała „Gienku, co chcesz cukierki, czy chałwę”.
W szkole Żydzi byli z nami w klasach, choć było ich mało, bo chodzili do własnych szkół w bóżnicach. Będąc z nami w klasie wychodzili z lekcji religii i nikt się temu nie dziwił. Wręcz zazdrościliśmy im, bo oni szli grać w palanta, a my mieliśmy wymagającego księdza. Tamto miasto jest niepodobne do dzisiejszego. Wyszków dziś podziwiam – jest betonowy, z pięknymi domami, a przed wojną była np. ul. Rybacka, gdzie były małe domki, a w wannach pływały ryby, które Żydzi sprzedawali. Dziś nie ma pewnych ulic, które przed wojną istniały.
Wyszków był społecznie zżyty, nie widziałem jako dziecko niechęci do Żydów, pewnie Polacy zazdrościli Żydom, bo sklepy były na ogół żydowskie.

Wojna przerwała ten piękny obraz, który malował się Panu w dzieciństwie.
– Wyszków spalony został dosłownie na moich oczach. W czasie okupacji w Wyszkowie było ze 4 tys. ludzi, bo Żydzi całkowicie zginęli. Na początku widziałem kilku noszących Gwiazdę Dawida, którzy sprzątali ulice. Potem wszyscy zostali wywiezieni do getta w Ostrowi Mazowieckiej.

Podczas spotkania w miejskiej bibliotece, które odbyło się we wrześniu tego roku, mówił Pan, że złe, traumatyczne wspomnienia wojenne w Panu wyblakły.
– Im człowiek starszy, tym bardziej złe wspomnienia blakną, a dobre wracają i nabierają blasku. To typowe dla ludzi. W czasie okupacji trzy razy byłem w opałach. Pierwszy raz Niemiec strzelał do mnie w ogrodzie, gdzie wlazł na tytówkę po jabłka, a ja go za cholewy ściągnąłem. Mama wyszła z domu i od razu poszła na komendanturę niemiecką z zażaleniem. Przyszło potem do nas czterech Niemców, mama opisała im co się stało. Obejrzeli drzewo, mnie i powiedzieli „Daszkowska, jeśli teraz będą przychodzili, to będą płacić za jabłka i żadnych takich zdarzeń nie będzie”. I rzeczywiście – Niemcy przyjeżdżali wozem konnym po jabłka i płacili markami. Zachowywali się naprawdę przyzwoicie.
Innym razem, kiedy Rosjanie zbliżali się, Niemcy zamknęli mężczyzn i chłopców w stodole przeznaczonej do podpalenia. Nadleciały radzieckie samoloty, zaczęły zrzucać bomby, z bratem otworzyliśmy stodołę i zaczęliśmy uciekać. Schowaliśmy się w snopki stojące na polu. W ten sposób przeżyliśmy.
Było też tak, że mnie i Tadeusza (brata) Niemcy zabrali do kopania okopów. Rosjanie byli po drugiej stronie Buga i strzelali w naszą stroną tak, że jak się łopatę wyciągnęło do góry to momentalnie była w niej dziura. Tak strzelali, że okop obsunął się na nas, ale Niemiec przykrył mnie sobą i powiedział „Her Gott”. Zadbał o to, by mi się nie stała krzywda. Potem byliśmy doprowadzeni do browaru, by następnego dnia znów iść kopać. Z bratem z pierwszego pietra skoczyliśmy przez okno na nadbudówkę, dalej do strugi i uciekliśmy.
W czasie okupacji, kiedy były wszystkie domy spalone, z rozbiórkowej cegły pożydowskiej ludzie budowali domki. I myśmy mieli taki – w czasie zimy szron na ścianach dochodził do pół centymetra grubości. Funkcjonowała jedynie mała kuchenka – koza. Tadeusz miał własne legowisko, a ja spałem z mamą w nogach. Nie było światła. Tonąłem w marzeniach. Janina Jellaczyc miała konspiracyjną bibliotekę niedaleko dworca. W tamtym czasie czytało się po dwie książki dziennie. W pierwszej klasie okupacyjnej na tajnych kompletach miałem przeczytany cały materiał potrzebny do matury. Te książki rozbudziły we mnie chęć zobaczenia innego świata. Po latach okupacji, póki nie wszedł stalinizm, znów życie stało się kolorowe. Były piękne dziewczęta, rodziły się sympatie. Najciekawszym elementem naszego życia były rekolekcje odbywające się w Rybienku przez 3-4 dni. Słuchaliśmy księży, a potem każdy chłopak umówiony z dziewczyną szedł przez park, las, odprowadzając ją do domu. Ludzie żyli bardzo romantycznie w owym czasie.
Jak pojawiła się możliwość dostania do szkoły morskiej, skorzystałem z niej. Jako kraj liczyliśmy, że będziemy bogatym krajem, był plan Marshalla, mieliśmy dostać 250 statków, stąd też szkoła morska w Szczecinie. Potem jednak wszedł stalinizm. Nikt z uczęszczających do szkoły morskiej nie dostał prawa pływania – ja za Szare Szeregi. To było nieszczęście, bo nikt mi nie chciał uwierzyć, że skończywszy szkołę morską z dobrym wynikiem nie mam prawa pływać. Nie otrzymawszy prawa pływania, trzeba było się wynieść się ze Szczecina. Ci wszyscy, niemający prawa pływania, imali się różnych zawodów, pracowali np. jako parkieciarze. Dopiero 1956 roku mogliśmy pływać, ale realia nie miały nic wspólnego z marzeniami, tymi książkami, które mnie inspirowały. Zaczynało się pracę od stopnia młodszego marynarza, od skrobania burt, robienia stalówek, malowania statków.

W swoich wypowiedziach posługuje się Pan pojęciem „romantyka morza”, a tymczasem na statkach były przemyty, trudne relacje między ludźmi na pokładzie, twarde, codzienne życie.
– Całe nieszczęście polegało na tym, że zarabialiśmy grosze, więc kwitł przemyt tzw. grzbietówa. Marynarze wynosili towar i potem sprzedawali. Byli tacy, którzy związali się za granicą z handlarzami i przemycali towary. Był kapitan, który za przemyt pieprzu, wówczas bardzo drogiego, wybudował willę.
Na statku wszyscy wzajemnie bali się siebie. Mimo że prawo pływania w końcu było, na statku dalej rządzili kaowcy, którzy przeistoczyli się w intendentów, mieli związki z UB. Od kapitana do młodszego marynarza nie wiadomo było, z kim ma się do czynienia na statku. Długo panowały stalinowskie zwyczaje. Romantyka morza pojawiała się powoli, szczególnie, jak już poszedłem na obce statki.

Osobiście odczuł Pan naciski ówczesnych władz? Mówi Pan, że kapitanowie byli skłaniani do zapisania się do partii.
– Każdy, kto awansował musiał się zapisać do partii, bo na statkach były szyfry wojenne. Jeśli człowiek się nie zapisał do partii, mógł być tylko pierwszym oficerem. Ja gdybym się nie zapisał, nie dostałbym możliwości pływania jako kapitan. Musiałem się zapisać, mimo że miałem przeszłość antypartyjną. Kiedy miałem awansować, zostałem poproszony do działu wojskowego w Polskiej Żegludze Morskiej i usłyszałem „Panie Daszkowski, jak pan chce być kapitanem, będzie pan musiał przejść szkolenie szyfrowe, bo każdy kapitan jest wtajemniczany w sprawy obronności kraju. Są dwie możliwości – albo pan się zapisze, albo nie będzie pan kapitanem”.
W partii w ogóle nie działałem. Z daleka trzymałem się od tych spraw wiedząc, że ci, którzy nie mieli na początku prawa pływania byli uważani za wrogów klasowych.

Mówi Pan, że będąc na statku tęskni się za rodziną, a będąc z rodziną tęskni się za statkiem.
– Na morzu zmienia się charakter człowieka. Inaczej przeżywa on swoje kontakty. W małżeństwie „lądowym” są różne dni, i kłótnie, i lepsze chwile, romanse. Na statku tego dnie ma. Człowiek za żoną tęskni i jak przyjeżdża do domu jest eksplozja uczuć. Po dwóch, trzech tygodniach emocje opadają i myśli się, że trzeba popłynąć. Współcześnie młodzi mają cztery miesiące pływania, cztery miesiące wolnego. My byliśmy przywiązani do statku, mieliśmy tylko dwa tygodnie urlopu i za każdą niedzielę spędzoną w morzu pół dnia wolnego. W Boże Narodzenie na ogół byłem w domu, na Wielkanoc przeważnie mnie było. Pływający, mimo kiepskich zarobków (a teraz beznadziejnych emerytur) mieli znacznie wyższą stopę życiową aniżeli ci pracujący na lądzie. Jak człowiek przyjechał do Gdyni, to miał do sprzedania z pięć płaszczy, koszule, swetry, zegarek. Kiedy to wszystko sprzedał, miał w kieszeni kilka tysięcy złotych, mógł sobie pozwolić na najlepszy hotel, najlepszą restaurację. Do tego można było przywyknąć. Teraz takie sytuacje nie mają miejsca. Marynarze zarabiają teraz w dolarach tyle, co zagranicą i mają kontrakty 4-miesięczne.

Rozmawiała
Justyna Pochmara

Napisz komentarz

Projekt witryny

Wykonanie: INFOSTRONY - Adam Podemski, e-mail: adam.podemski@infostrony.pl , Poczta